Na spotkanie z Jezusem

Gabriela Szulik

|

MGN 01/2019

publikacja 14.02.2019 14:43

W Wigilię Bożego Narodzenia do klasztoru wpadli nagle zamaskowani i uzbrojeni terroryści. Tego wieczoru odeszli. Wrócili dwa lata później.

Islamscy terroryści zamordowali siedmiu trapistów.  Nie wiedzieli, że w klasztorze  w Tibhirine mieszkało dziewięciu mnichów Islamscy terroryści zamordowali siedmiu trapistów. Nie wiedzieli, że w klasztorze w Tibhirine mieszkało dziewięciu mnichów
ZASOBY INTERNETU

Osiem lat temu w kinach obejrzeć można było film „Ludzie Boga”. Niezwykłą historię mnichów żyjących w klasztorze w Algierii u podnóża gór Atlas, opartą na prawdziwych wydarzeniach, od początku do końca ogląda się z zapartym tchem. Film pokazuje to, co dla mnichów jest pierwszą zasadą życia. To, co dla nich jest najważniejsze. W samej tylko Francji obejrzało go ponad 3 miliony widzów. 8 grudnia siedmiu trapistów z Tibhirine ogłoszono błogosławionymi.

Wyrwani ze snu

W nocy z 26 na 27 marca 1996 roku do klasztoru pogrążonego w absolutnej ciszy z hukiem wdarła się grupa uzbrojonych mężczyzn. Lufami karabinów otwierali kolejne drzwi i wyciągali mnichów. Porwani nigdy już nie wrócili do klasztoru. Dwa miesiące później znaleziono ich ciała. Francuskich zakonników zamordowali islamscy terroryści. Dlaczego? Jak to możliwe? Co im zrobili ci spokojni, bezbronni zakonnicy? Przez lata przecież żyli w zgodzie z muzułmanami mieszkającymi w okolicy. Pomagali im życzliwie, opiekowali się chorymi, byli na każde zawołanie. Kiedy brat Łukasz założył przychodnię i zaczął leczyć, ludzie mieli do mnichów jeszcze większe zaufanie. Miejscowi zapraszali ich na śluby czy pogrzeby bliskich, a bracia uczestniczyli w życiu swoich muzułmańskich sąsiadów. Kiedy wybuchła w Algierii wojny domowa, władze ostrzegały o niebezpieczeństwie, radziły, aby wyjechać. Mnisi zastanawiali się: zostać z miejscowymi i żyć w ciągłym strachu, jak na celowniku, czy po prostu zostawić wszystko i uciec w inny, bardziej spokojny region Afryki? Zostali, choć nie bez lęku. Wiedzieli, że tam są potrzebni i… żyli jak dotąd. Wierni Bogu i ludziom. Tylko nad klasztorem unosił się jakiś dziwny, coraz większy niepokój...

Przeczucie śmierci

Przeorem, czyli przełożonym tej niewielkiej wspólnoty w Tibhirine, był Christian de Chergé. Jeszcze jako kleryk został powołany do wojska. Tam zaprzyjaźnił się z Mohamedem, muzułmaninem. Mohamed miał rodzinę i dwoje dzieci. Często razem spędzali wolne chwile, dużo rozmawiali o Bogu. Któregoś dnia, gdy Christian znalazł się w niebezpieczeństwie, Mohamed stanął w jego obronie. Tłumaczył muzułmanom, że Francuz to dobry człowiek. Kilka dni później znaleziono go martwego. „On oddał za mnie życie…” – myślał Christian. „Jak Chrystus...”. Odtąd coraz bardziej był pewien, że jako chrześcijanin powinien służyć wśród muzułmanów. Został trapistą w Tibhirine. Bardzo chciał się modlić z mieszkańcami Algierii, by zniknęło wszystko, co dzieli ludzi, co doprowadza ich do złości, nienawiści, do wojen. Ojciec Christian spodziewał się męczeńskiej śmierci już kilka lat wcześniej. „Przypuszczalnie zginę z rąk muzułmanów” – zapisał. Mimo tych przeczuć nadal umiał być wobec nich życzliwy. Zapisał nawet prośbę, by jego śmierć nie spowodowała niczyjej nienawiści. „Za życie utracone dziękuję Bogu (…). Włączam w to podziękowanie Was wszystkich, przyjaciół dawnych i dzisiejszych. A także ciebie, przyjacielu mojej ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, ciebie też do mojego »dziękuję« włączam i do mojego »adieu – z Bogiem”«, którego widzę także w twojej twarzy. Oby dane nam było się spotkać, jak dobrym łotrom w raju, bo tak spodobało się Bogu, który jest Ojcem nas obu. Amen.”

Schody do piekła

Skąd wzięło się przeczucie śmierci u ojca Christiana, skoro mnisi od lat żyli w przyjaźni z muzułmańskimi sąsiadami? Bo zdarzało się, że do klasztoru wpadali nagle dziwni, zamaskowani i uzbrojeni ludzie. Tak jak w Wigilię Bożego Narodzenia 1994 roku. – Wyjdźmy na zewnątrz, przed bramę – powiedział spokojnie ojciec Christian. – To dom pokoju. Nikt nie wszedł tu nigdy z bronią w ręku. Jeśli chcecie pieniędzy, to ich nie znajdziecie. Utrzymujemy się tylko z tego, co sami zrobimy. – W takim razie oddaj lekarstwa! – jeden z napastników przyłożył ojcu lufę do brzucha. – Są potrzebne ludziom ze wsi – odpowiedział mnich. – Nie masz wyboru! – Zawsze mam wybór… – przeor odważnie spojrzał w oczy terrorysty. Islamiści spodziewali się raczej strachu niż takiego opanowania i odwagi. Tego wieczoru bojówkarze odeszli. A z kryjówki na strychu zszedł ojciec Krzysztof. Nie wytrzymał napięcia. Spanikował. „To były moje schody do piekła” – zanotował potem. Wstydził się bardzo, że uciekł, kiedy braciom groziła śmierć. Dwa lata później, tej nocy, gdy terroryści wyrwali ich ze snu, nie próbował już uciekać. Szedł spokojnie, prowadzony do ciężarówki razem z szóstką braci mnichów. Porywacze nie wiedzieli, że w budynku pozostało jeszcze dwóch: Amédée i Jean-Pierre. Dzięki nim wspólnota z Tibhirine przetrwała, choć już nie w Algierii. A oni do końca życia zazdrościli męczennikom, że wyprzedzili ich na spotkanie z Jezusem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.