Środa, 5 kwietnia, 2017r.

publikacja 05.04.2017 15:00

Środa, 5 kwietnia, 2017r.

Hau, Przyjaciele!

Wyszłam na spacer z Michasią. W ramach odciągania od nadmiernego czytania przejęła obowiązek krótkich spacerów ze mną. Nie jestem tym zachwycona, bo mała nie chce mnie spuszczać ze smyczy, więc co to za spacer. Poza tym, wędrujemy tylko w górę i w dół ulicą Głowackiego. Staram się nie narzekać, bo „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.” Rodzice często to powtarzają, ale dzieci raczej denerwuje to niż przekonuje. Do mnie jednak ta mądrość przemawia, czuję się z nią lepiej. Przy jednej z furtek dziewczynka mniejsza od Michasi zawołała, że ma ślicznego pieska i pewnie się cieszy, że może tak spacerować. Obie wiemy, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, ale nie będzie się tego małej i nieznanej osobie tłumaczyć. Zatrzymałam się, by mogła mnie podziwiać, pomerdałam wdzięcznie ogonem, podniosłam łeb, co wywołało entuzjazm dziewczynki. „Idę tylko do końca ulicy i z powrotem, może mama pozwoli ci pójść ze mną? Dam ci nawet potrzymać smycz. Chcesz?” Oj, ależ ta Michasia dzisiaj dobra. Na ścieżce pojawiła się babcia dziewczynki, zgodziła się, ale chwyciła miotłę, by zamiatać chodnik i jednak zerkać na nas. Kontrolowałam się, by małej nie pociągnąć, spacer stał się jeszcze nudniejszy i nawet nieco męczący. Lecz zauważyłam coś dziwnego. Po powrocie czułam się fantastycznie. Pomogłam Michasi w leczeniu uzależnienia od czytania, sprawiłam wielką radość dziewczynce, która nie ma pieska. Fakt, że sobie nie pobiegałam stał się nagle bardzo mało ważny. Cześć. Astra.