Do Betlejem? Autobusem linii 21

Marcin Gutowski

|

MGN 01/2017

publikacja 18.05.2017 11:00

Gdyby Józef i Maryja chcieli dziś wjechać do Betlejem, mieliby problem. Miasteczko od Jerozolimy oddziela wysoki na 9 metrów betonowy mur.

Betlejem oddziela od Jerozolimy gruby, betonowy, wysoki na prawie 9 metrów mur Betlejem oddziela od Jerozolimy gruby, betonowy, wysoki na prawie 9 metrów mur
roman koszowski /foto gość

Żeby dojechać do Betlejem z Jerozolimy, oddalonej o zaledwie kilkanaście kilometrów, trzeba wsiąść do autobusu linii 21. Dworzec znajduje się przy Bramie Damasceńskiej – największej spośród kilku prowadzących do Starego Miasta. Warto pamiętać, że to arabski autobus – żydowskie do Betlejem nie jeżdżą.

Stop! Kontrola!

Mur Separacyjny – grubą betonową ścianę – zbudowali Izraelczycy. Równomiernie rozmieszczone zasieki, wieżyczki strażnicze, reflektory, drut kolczasty, uzbrojeni ochroniarze i żołnierze – to codzienny widok dla podróżujących tą trasą. Najkrótsza droga wiedzie przez tak zwany checkpoint 300 – izraelski punkt kontrolny na drodze wjazdowej do Betlejem. Każdy, kto tu dociera, musi być skontrolowany. Każde auto zatrzymane i sprawdzone. Tu kończą swój bieg autobusy. Ale nie linia 21. Jej trasa omija checkpoint i wiedzie przez sąsiednią miejscowość Beit Dżala. Wokół niej jeszcze nie zbudowano muru. Kierowca jedzie jak szalony, z głośników płynie głośne arabskie disco, młodzież w bejsbolówkach, mężczyźni wąsaci, o ciemnej cerze i kobiety w hidżabach – tradycyjnych muzułmańskich chustach – tłoczą się w niewielkim busiku. Gwarno w nim i ciasno. Trudno o skupienie przed wizytą w miejscu narodzin Zbawiciela.

Zakaz wjazdu dla Jezusa

Przekraczając granice Betlejem, mijamy wielką niebieską tablicę z napisem: „Ta droga wiedzie do Strefy A pod palestyńskim zwierzchnictwem. Wjazd obywatelom Izraela zabroniony, zagraża twojemu życiu i jest sprzeczny z izraelskim prawem”. Maryja i Józef nie mogliby dziś tu legalnie wjechać. Nieopodal punktu kontrolnego polskie siostry elżbietanki prowadzą sierociniec dla palestyńskich dzieci. Te maluchy straciły wszystko i wszystkich. Zostały porzucone przez rodziców lub osierocone. Siostry dają im dom i zapewniają naukę. Płacą za najlepsze szkoły. Chodzą też do rodzin, pomagają młodym mamom. Najbiedniejszym zapewniają jedzenie, ubrania i opiekę nad dziećmi.

Mur z czekolady

Kiedyś Amin, tata 11-letniego mieszkańca Betlejem, opowiedział mi sen swojego synka. Mohammed śnił, że poszedł z kolegami ze szkoły pod Mur Separacyjny. Okazało się, że mur cały był z… czekolady. A trzeba wiedzieć, że dzieci z Betlejem częściej niż słodycze oglądają zasieki. Wiele dzieci pracuje. Jedne od świtu sprzedają kawę i herbatę robotnikom przekraczającym punkt kontrolny. Inne, umorusane, biegają za pielgrzymami przybyłymi z różnych zakątków świata i proszą o szekla lub dwa. Jeszcze inne próbują sprzedać figurki albo różańce z drzewa oliwnego. Niektóre są jedynymi żywicielami swoich rodzin. Kiedy na początku XXI wieku Betlejem otoczono murem, tysiące mieszkańców straciło pracę w Jerozolimie. Bieda zajrzała w oczy ich rodzinom. Wielu nie dostało nawet pozwolenia na przechodzenie na izraelską stronę. Ci, którzy mieli więcej szczęścia, od czwartej nad ranem tłoczą się w długiej kolejce w wąskim, pokrytym falistą blachą wejściu do punktu kontrolnego. Inni łapią się każdej pracy. W Betlejem, dzięki pielgrzymom przybywającym, by pomodlić się w miejscu, w którym Jezus przyszedł na świat, mają szansę na przeżycie.

Bazar na wzgórzu

Autobus zatrzymuje się na ostatnim przystanku. Na wysiadających rzuca się grupa mężczyzn. To przewodnicy zachwalający swoje usługi. Drobni handlarze oferujący dewocjonalia, taksówkarze namawiający na kurs. Drogę do bazyliki Narodzenia najlepiej jednak przejść piechotą. Najpierw trzeba się wspiąć na wzgórze ulicą Pawła VI, pierwszego papieża, który był tu z pielgrzymką. Właśnie przy tej ulicy mieści się największy palestyński szpital położniczy – imienia Świętej Rodziny. Dziś przychodzą w nim na świat dzieci z Betlejem. Choć wiele maluchów, poza miasteczkiem, nadal rodzi się w warunkach takich jak przed setkami lat. Na szczycie wzgórza znajduje się orientalny bazar. Wchodzimy w wąskie uliczki pełne sklepików i straganów. Sprzedaje się tu mydło i powidło, czyli wszystko. Pachnie przyprawami: kminem, hyzopem, świeżą kolendrą i tutejszą odmianą mięty. W głębokim tłuszczu skwierczą falafele, kuleczki z mielonej ciecierzycy z przyprawami. Sprzedawcy po kilka wkładają do pity – okrągłej, pustej w środku bułki – dodają warzywa, humus (pastę z cieciorki i pasty sezamowej), a do tego… frytki. Wszystko zalewają sosem. Pyszność!

Na placu Żłóbka

Na kolejnych straganach słodycze, ubrania, płyty z arabską muzyką, pamiątki – tych jest najwięcej. Jeśli tylko przechodzień zatrzyma na czymś wzrok, sprzedawca nie przegapi okazji, by wciągnąć go w rozmowę – nie wypuści, dopóki nie dobije targu z klientem. W każdej niemal uliczce starego Betlejem jest maleńki zakład szewski, a właściwie maszyna do cerowania dziur w butach. Ktoś przychodzi, zdejmuje but z nogi, fachowiec zszywa go na okrętkę. Klient zakłada trzewik (bywa, że zwężony o jeden palec) i jest zadowolony, bo buty tutaj to towar w cenie. Jednak im bliżej bazyliki Narodzenia, tym więcej warsztatów produkujących ozdoby choinkowe, stajenki z drewna oliwnego. Z targu wychodzimy na wielki plac Żłóbka. Tu mieszczą się najważniejsze budowle miasta. Na wprost bazylika Narodzenia, po prawej ratusz, po lewej meczet. To tu w 2000 roku Jan Paweł II odprawiał Mszę Świętą. Gdy mówił kazanie, z minaretu (wysokiej wieży meczetu) rozległo się głośne nawoływanie muzułmanów do modlitwy. Ojciec Święty przestał wtedy mówić, zamknął oczy i zatopił się w modlitwie. Dudniące na wzgórzach nawoływanie meczetów, mówiące, że „Allah jest wielki” i „nie ma Boga prócz Allaha”, kilka razy dziennie słychać we wszystkich zakątkach miasta.

Polska flaga przy sklepiku

Jeszcze sto lat temu Betlejem było zdecydowanie chrześcijańskie. Dziś większość mieszkańców to muzułmanie, w dużej części palestyńscy uchodźcy, którzy podczas wojny z 1948 roku ze swych wiosek uciekali przed Izraelczykami. Dziś ich dzieci i wnuki mieszkają – często w okropnych warunkach – w trzech obozach dla uchodźców znajdujących się w mieście. Chrześcijan w Betlejem ubywa też dlatego, że znacznie częściej emigrują. Coraz trudniejsze warunki i brak pracy sprawiają, iż wyznawcy Chrystusa masowo opuszczają miejsca, w których byli obecni przez dwa tysiące lat. Tylko okazałe sklepy z pamiątkami wokół placu należą wciąż do potomków starych chrześcijańskich rodów, zamieszkujących miasto od wieków. Jeden z nich to Roni Tabasz. Jego sklepik znajduje się na początku uliczki prowadzącej do Groty Mlecznej, gdzie według tradycji Maryja miała karmić małego Jezusa. Łatwo ten sklepik poznać, bo przy wejściu powiewa… polska flaga. Roni jest zakochany w przyjeżdżających tu Polakach. Każdego roku Betlejem odwiedza nawet dwieście tysięcy pielgrzymów znad Wisły. – Na innych zarabiam, a Polakom chcę pomagać – mówi Roni łamaną polszczyzną. – Gdy spotykasz Polaka, możesz być pewny, że wie, po co tu przyjechał. Poza tym większość z was to bardzo dobrzy ludzie, z którymi można pogadać na poziomie i pożartować.

Światełka na palmach

Rzeczywiście, od Roniego nikt nie wychodzi smutny, bez dobrego słowa i wysłuchania kilku śpiewanych zza lady arabskich kolęd. – Tutaj Boże Narodzenie trwa cały rok – tłumaczy chłopak. – A wszystko dzięki temu, co stało się nieopodal. Stare, wytarte kamienie bazyliki Narodzenia nie zdradzają, że stoimy przed miejscem, w którym dokonała się jedna z największych tajemnic w historii. Wejście do świątyni niczym się nie wyróżnia. Kiedyś były na nim malowidła, które uratowały budowlę przed zburzeniem podczas najazdu Persów w VII w. Wtedy wszystkie sanktuaria Ziemi Świętej zrównano z ziemią. Tylko bazylikę Narodzenia pozostawiono, bo nad wejściem widniały wyobrażenia Trzech Mędrców w orientalnych szatach. Persowie uznali, że nie warto burzyć czegoś, co przedstawia ich rodaków. Przed Bożym Narodzeniem bardzo dba się tu o to, by każdy zakątek miasta został ozdobiony światełkami. Kolorowe lampki, migocące drzewka, płatki śniegu czy gwiazdki to wizytówka Betlejem w okresie przedświątecznym. Dla przybysza z zimnej Północy szczególnie dziwnie wyglądają palmy daktylowe ozdobione świątecznymi ozdobami. Zwłaszcza że nawet w grudniu krótki rękaw nie jest tu niczym nadzwyczajnym.

Tu narodził się Jezus!

To, co najważniejsze, znajduje się jednak za maleńkimi drzwiczkami. Aby przez nie przejść, trzeba się mocno schylić. Podobno dlatego, by oddać cześć miejscu narodzin Pana. Wewnątrz bazyliki jednak próżno szukać oznak wyjątkowości. Choć trwają w niej prace remontowe, to wciąż od razu widać odrapane tynki, zniszczone posadzki, osmolone dymem świec ściany stropu, jeszcze niedawno grożącego zawaleniem. Trudno tu też o modlitewne skupienie. Przez całe dnie, szczególnie w okresie świątecznym, panuje tu okropny harmider. Rzesze turystów, pielgrzymów ustawiają się w kolejce ciągnącej się jak wąż po świątyni. Jedni robią zdjęcia, inni rozmawiają, słuchają przekrzykujących się przewodników. Jednak warto czekać w tym męczącym korowodzie, by po kilku schodkach zejść do ciasnej groty i na kilka sekund w ciszy uklęknąć w miejscu, gdzie trzy wieki temu w posadzce umieszczono srebrną czternastoramienną gwiazdę z łacińskim napisem: „Hic de Virgine Maria Jesus Christus natus est” – Tutaj z Dziewicy Maryi narodził się Jezus Chrystus.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.