Mati i czarne chmury

Piotr Sacha

|

MGN 06/2016

publikacja 09.06.2016 11:22

część X

Mati i czarne chmury Rys. Monika Juroszek

Wyłowiłem z plecaka notes i ołówek. – Co robiłeś w poniedziałek pomiędzy drugą a czwartą po południu? – wystrzeliłem w stronę Kangura.
– Nie pamiętam – odpowiedział bez zastanowienia. Miał spokojny głos. Jego uśmiech, taki przeklejony z twarzy kogoś dorosłego, całkiem rozstroił moje myśli.
Wiedziałem, że to Zenek Kopytko, nazywany przez wszystkich Kangurem, zabrał z kina szpule z filmami. A on wiedział, że ja wiem…
– A może byłeś w poniedziałek w kinie? – próbowałem pociągnąć go za język.
Uśmiech Zenka szybko się odkleił. – Nie, nie byłem w kinie. Dobrze wiesz, że tamtego dnia szukaliśmy razem Leny. Później odwiozłem ciocię Klementynę do domu – powiedział i wstał z krzesła. Przerastał mnie o głowę.
– Ale co robiłeś potem? Obyś tylko miał dobre alibi! – podniosłem głos i udałem, że coś notuję.
– Alibi? Jakie alibi? Zenuś, co tym razem zgotowałeś? – znad kwiatów begonii uniósł się słabiutki głos pani Klementyny Kopytko.
W ten sobotni poranek cała nasza piątka wspięła się na wyżyny sztuki detektywistycznej... albo nawet na szczyty Alp lub Himalaje. „Detektywi Wisia, Maciek, Julek, Olga i Mati zebrali razem wszystkich zamieszanych w sprawę fałszerstwa pieniędzy” – może tak kiedyś ktoś napisze w gazecie.
Na spotkanie przybyli pan od geografii, jego kuzyn szklarz z synem Kangurem, pani Klementyna i ich krewni z Wiednia, czyli Tomasz Łakomiec z córką Leną.
Ostatnio sporo główkowaliśmy nad śledztwem. Wisieliśmy głową w dół na podwórkowym trzepaku. Po to, żeby myśli szybciej wpadły tam, gdzie trzeba.
– Czołem, nietoperze! – ktoś nas przywitał. Zobaczyliśmy buty i nogawki spodni pana Zenona Kopytko. Zeskoczyliśmy na ziemię. –
Moja ciotka zaprasza was na swoje urodziny. Przyjdźcie w sobotę na działkę! Chyba już wiecie, gdzie to jest… – uśmiechnął się nauczyciel.
– Nas? Zaprasza nas? – jako pierwszy zdziwił się Julek.
– Was.
– Nas? – nie wiem, czemu tak głupio powtórzyłem za Julkiem to samo pytanie.
– Ciocia często wspomina wasze wizyty w domu seniora – powiedział pan Kopytko.
– A ile lat ma pani Klementyna? – spytał Olga.
– Osiemdziesiąt siedem.

Mati i czarne chmury  
Olga zrobił krok w moją stronę. – Dobrze. Nie ruszaj się stąd – zaczął mówić szeptem. – Jeśli przyjdą, opowiedz im o tym, co się stało. I niechaj czekają na mnie w gospodzie „Pod szyszką”. Tu byłoby niebezpiecznie, może dom jest śledzony – urwał. Wiedziałem, że to nie jego słowa. Co pewien czas zarzucał nas mądrościami z powieści „Trzej muszkieterowie”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka.
Niewiele zrozumiałem, ale nazwa gospody „Pod szyszką” wprost idealnie pasowała do altany w ogródku pana Kopytko. Przesłuchamy Kangura w gospodzie „Pod szyszką”. Olga był genialny.
Jeszcze dzień wcześniej też wisieliśmy na trzepaku. A nisko nad nami wisiały czarne chmury. Całe szczęście, że rzut kamieniem od trzepaka stała wierzba płacząca, niezła kryjówka przed deszczem. Wystarczyło kilka sekund biegu i byliśmy bezpieczni. Rosła tam chyba od zawsze. Pamiętam, że kiedy byłem bardzo małym chłopcem, nabiłem sobie na tym drzewie wielkiego guza. A kierownica mojego rowerka odbiła w pniu znaczek podkowy. Ta podkowa wciąż tam jest! Pokazałem ją Wisience. Powiedziałem, że to pamiątka z boju.
– A to co? – Wisia zapytała o całkiem inną pamiątkę. W korze wierzby ktoś wydłubał nożem słowa: „Mam szpule”. I jeszcze się podpisał: „Z.”. Tylko nieco niżej przeczytaliśmy odpowiedź: „Czekam tam, gdzie ostatnio. T.Ł.”.
– Tomasz Łakomiec… – zawołaliśmy chórkiem.
– Ale kim jest „Z.”? – Julek wskazał patykiem literę.
Ja i Maciek byliśmy pewni, że to Zenga, chłopak ze starszej klasy o przezwisku włoskiego bramkarza. Z całego podwórka tylko Zenga zawsze chętnie stawał na bramce, co wydawało nam się trochę podejrzane.
– Po pierwsze, zgadza się litera. „Z.” jak „Zenga” – przekonywałem niedowiarków. – Po drugie, mama Zengi sprzedaje w kinie bilety. Mógł spokojnie zakraść się na zaplecze po filmy – zakończyłem.
– To nie on – stwierdziła Wisia. – Zenga jest mojego wzrostu. A ja ledwo dosięgnę do napisu. Ooo –  pokazała, stając na palcach blisko drzewa. – Myślę, że „Z.” wydrapał ktoś o wiele wyższy – dodała.
– Ktoś dorosły – rozwinął jej myśl Julek.
– „Z.” jak Zenon Kopytko – padło wreszcie nazwisko naszego nauczyciela.
– Bzdura – przerwał krótką ciszę Olga. – Pan Kopytko jest niewinny. Równie dobrze mógł to być tata Maćka. Ma na imię Z…Zbigniew, prawda?
– Albo twój tata! – oburzył się Maciek.
– Mój tata jest poza podejrzeniem, bo nazywa się Karol – pokiwał palcem Olga.
No i kłótnia zaczęła się na dobre. I nie skończyłaby się tak szybko, gdyby nie szelest w krzakach… tuż za nami. Coś się poruszyło. Coś lub ktoś.
– Kto tam jest? – najodważniejsza okazała się Wisia.
– Widzę cię, wychodź, tchórzu! – powiedziała po chwili, choć nikogo nie widziała.
Z krzaków wyskoczył jak sprężyna chłopak w kapturze na głowie. Zaczął biec w stronę ulicy. Z łatwością poznaliśmy go po kurtce. To był Kangur.
– „Z.” to Kangur – rzucił Julek. – Kangur, czyli Zenek, czyli „Z.” – wyjaśnił. Tej pewności, że „Z.” to on, nie straciliśmy aż do sobotniego przyjęcia pani Klementyny. Na działce Kangur uparcie powtarzał: „To nie ja”. A nam wyczerpał się zestaw pytań.

Mati i czarne chmury  

– Niech będzie, wierzymy ci – stwierdziła w końcu Wisia.– A teraz zagrajmy lepiej w „Fanty giganty” – rzuciła propozycję. Byliśmy tak samo zdziwieni jak Zenek.
– A jak się w to gra? – ktoś zapytał.
– Proste – zaczęła tłumaczyć Wisienka.
– Każdy gracz odkłada na krzesło coś, co ma przy sobie. A potem odwracacie się i liczycie do dwudziestu.
– A potem?
– A potem… to wyjaśnię potem… w trakcie gry – ucięła. I jeszcze zaznaczyła, że to ona wybiera, co kto ma oddać.
– Mati oddaje scyzoryk, a Olga czapkę – spojrzała na nas Wisia. – Julek oddaje latarkę, Kangur prawego buta, a Maciek lewego buta – zakończyła.
Nie spodobała nam się ta nowa zabawa. Mimo to każdy oddał swój fant. Prędko odliczyliśmy do dwudziestu, żeby zrobić w tył zwrot. Wiśnia w jednej ręce trzymała but, odwrócony grubą podeszwą do góry. W drugiej ręce miała pudełko z podeszwą z gipsu. No jasne! Jedyna dziewczyna w naszym gronie nabiła nas w butelkę. Ze wszystkich „fantów gigantów” liczył się tylko ten jeden – fant Zenka. –
Kilka dni temu taki właśnie ślad zostawił po sobie uciekinier w kapturze – Wisia uniosła wysoko pudełko. – Kiedy przestało padać, wróciłam do domu po słoiczek gipsu. Prosta robota… Przysypujesz odbity w ziemi ślad i czekasz kilka minut – zwróciła się do Kangura. – A teraz porównajmy mój gipsowy odlew z podeszwą twojego buta…
Zamurowało nas. Kształt był identyczny. W mojej głowie zaświeciła się lampka. Gdzieś już widziałem coś podobnego… Ten wzorek… Mój tata miał rację – naprawdę jestem wzrokowcem! Zacząłem sobie przypominać. Wzorek na podeszwie, podeszwa na białej kartce, kartka na podłodze, podłoga w kinie, Pan Kleks w fotelu, skradzione szpule… – na końcu układanki był but Zenka.
– A gdzie Zenek? – pan szklarz wstał z ławki.
Kangur znikł. Tym samym przyznał się do winy. Ja też czułem się winny, że wszyscy posmutnieli. Zepsuliśmy urodzinowe przyjęcie.
Nie zdążyłem powiedzieć „przepraszam”, bo Zenek razem z Tomaszem Łakomcem stawiał właśnie przed nami wielkie pudło. – Nie brakuje ani jednej szpuli – Kangur bił się w piersi. – Teraz zawieziemy je z powrotem do kina…
– Należą mi się jakieś wyjaśnienia! – zażądała Klementyna Kopytko.
Pan Tomasz podszedł do starszej pani i pocałował ją w rękę, po czym rozpoczął długą opowieść, z której nie wszystko rozumiałem. Pan z geografii powiedział mi wtedy, że nie muszę wszystkiego rozumieć. Jakbym słyszał moją mamę! Najważniejsze, że pan Tomasz też się przyznał. To on kazał Kangurowi zabrać filmy. W zamian obiecał mu kurs gry na gitarze w szkole w Wiedniu. No a Kangur zawsze marzył, żeby stać się sławnym gitarzystą. – Mój zespół będzie się nazywał Australia – powtarzał często. A Tomasz Łakomiec nie miał marzenia. Miał tylko żal. Tak właśnie powiedział. – Miałem żal do rodziny Kopytków… Wszyscy wiemy, że to dziadek Łakomiec sfałszował pieniądze… A nie dziadek Kopytko. To było tak dawno… Po co do tego wracać?! – teraz głos pana z Wiednia mocno zadrżał.
– A po to, żeby prawda wyszła na jaw, o co prosił dziadek Kopytko – wtrącił się nasz geograf.
– Prawda jest w szpuli z jakimś filmem – drżący głos pana Łakomca nagle przerodził się w rechot. – A takiego filmu nigdzie nie ma!
– Jest – zrobiłem krok do przodu.
– Co ty powiedziałeś? – wielka sylwetka Tomasza Łakomca pochylała się już nade mną.
– Powiedziałem, że jest taki film, proszę pana – odpowiedziałem grzecznie. I mocno uścisnąłem dłoń pani Klementyny Kopytko.

Ciąg dalszy nastąpi

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.