Mati 
na dworze cesarza

Piotr Sacha

publikacja 17.03.2016 11:45

część VII

Mati 
na dworze cesarza Rysunki Monika Juroszek

Nad naszymi głowami nisko przesuwało się oślepiające słońce. U stóp mieliśmy cały Wiedeń! Gdy czerwony wagonik wzbił się na szczyt diabelskiego młyna, na myśl przyszły mi tylko dwa słowa: „Jak pięknie…”. Obok mnie stali Wisia, Julek, Maciek, Olga, pani z historii i jeszcze jakaś obca pani, której perfumy o zapachu konwalii były pierwszymi oznakami zbliżającej się wiosny.
Nasza szkolna wycieczka do stolicy Austrii zaczęła się od wizyty w parku rozrywki. Musieliśmy długo prosić nauczycieli, żeby zmienili plan zwiedzania, bo w ich planie rozrywka była oczywiście na samym końcu listy.
– Spójrzcie! To katedra Świętego Szczepana! A to wiedeński ratusz! Zaraz wszystko zobaczymy sobie z bliska – zapowiedziała nasza pani i z wysokości czubka karuzeli pokazywała kolejne zabytki.
Po południu czuliśmy w nogach kilometry przebyte uliczkami Wiednia. Następne dwie godziny każdy mógł spędzić tak, jak chciał. Ja, Julek i Maciek rozpoczęliśmy od dużej porcji frytek. Kiedy starałem się wyszperać w plecaku jakieś drobne, usłyszałem rozmowę pana Kopytko z panią dyrektor. Daję słowo, nie chciałem podsłuchiwać. Okazało się, że nasz geograf zamierza odwiedzić swojego krewnego, Tomasza Łakomca. Dobrze zapamiętałem to nazwisko podczas wizyty u pani Klementyny w „Słonecznej Przystani”. Dziadek Tomasza Łakomca – to on fałszował banknoty. To przez niego dziadek Zenona Kopytko trafił do więzienia!
Nieśmiało zaczepiłem pana Zenona. – Proszę mnie zabrać ze sobą… – powiedziałem błagalnym głosem i dołożyłem jeszcze błagalną minę. Do tego złożyłem nawet szereg obietnic. „Do końca roku nie będę z Julkiem gadał na geografii” – ostatnia obietnica była naprawdę wielka. I to chyba dzięki niej pan Kopytko w końcu się zgodził.
Na miejsce dojechaliśmy metrem w niecały kwadrans. W drzwiach kolorowej kamieniczki przywitała nas pani Elżbieta. Kilka godzin wcześniej dowiedziałem się, że podobnie na imię miała słynna cesarzowa. Przy stole poczułem się jak na cesarskim dworze. Co prawda pokój nie przypominał komnaty wiedeńskiego pałacu. Za to ciepła szarlotka i czekolada na gorąco zasługiwały na najwyższy hołd.
Mati 
na dworze cesarza   Po chwili do mieszkania wszedł… Tomasz Łakomiec. I czar prysł.
– Witaj, Zenonie – rzucił oschle. Spojrzał na mnie, ale szybko odwrócił wzrok, jakbym był niewidzialny. Nawet suczka Wania poczuła się chyba nieswojo, bo przeniosła się z kanapy pod stół.
– Przyjechałeś na pewno po to, żeby zadręczać nas starymi historiami – podniósł głos pan Tomasz.
– Przyjechałem razem z uczniami, żeby zwiedzić Wiedeń – odpowiedział spokojnie nauczyciel.
– Nie proś mnie o żadne stare dokumenty. Bo nic nie mam. Dałem wam już testament dziadka…
– Dziadek Zenon Kopytko prosił, żeby rodzina zadbała o jego niewinność. To mój dziadek i brat twojej babci!
– Pamiętam! – zdenerwował się pan Łakomiec. – A ty zapamiętaj, że to niemożliwe, żeby ogłosić niewinność dziadka Zenona bez ogłoszenia winy dziadka Tomasza. Nie-moż-li-we…
Zapadła dłuższa cisza, po której obaj panowie mówili już tylko po niemiecku. Domyśliłem się, że to z mojego powodu. Gdy Wania wybiegła z pokoju, zapytałem, czy mogę się pobawić z psem. Pani Elżbieta skinęła głową. Nie przypuszczała, jak wiele zrozumiałem z pierwszej części rozmowy. Bo skąd miała wiedzieć, że od miesięcy prowadzę w Polsce śledztwo w ich sprawie?
Sąsiedni pokój, w którym znalazłem Wanię, choć niewielki, przypominał salę myśliwską. Na ścianie wisiało poroże jelenia. Była też skóra z jakiegoś wielkiego zwierza, a obok dwie szable. W ogromnym lustrze odbijał się stary obraz z leśnym widokiem.
Za ścianą trwała kłótnia. Zrobiło mi się bardzo przykro. Żałowałem nawet, że tu przyszedłem. Nie wiem dlaczego, ale kiedy oparłem się o stare biurko, przypomniało mi się, co rano powiedział do mnie Olga: „Czy przypadkiem nie zapominasz pan oczu, kiedy za kimś pędzisz?”. Wiedziałem, że to nie są jego słowa. Co pewien czas zarzucał nas mądrościami z powieści „Trzej muszkieterowie”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka. „Nie zapominasz oczu…”. No jasne! – zawołałem w myślach. I uważnie przyjrzałem się temu, co leżało na biurku.
Sterta papierów, gruba książka, szklanka z fusami po herbacie, zdjęcie w ramce… Na czarno-białej fotografii zobaczyłem cztery postacie. Dwie siostry bliźniaczki siedziały na krzesłach. Za nimi stali dwaj chłopcy. Z bliska rozpoznałem jednego z nich. Czy to możliwe, że to Kangur, mój starszy kolega z sąsiedniego podwórka? – zawahałem się. To był on. Nie miałem wątpliwości. Przecież Kangur to syn szklarza Eugeniusza Kopytko – kuzyna pana Zenona. Tylko jak jego podobizna znalazła się w jednym z wiedeńskich mieszkań?
„Czy przypadkiem nie zapominasz pan oczu, kiedy za kimś pędzisz?” Dzięki, Olga, za podpowiedź! – szepnąłem do siebie. Do głowy wpadła mi genialna myśl. Potrzebny był plecak, który zostawiłem przy drzwiach. Cicho wymknąłem się z pokoju. I wpadłem wprost na pana Tomasza.
– Jak ci na imię? – zapytał. – Mati, proszę pana… – powiedziałem bardzo cicho.
– Posłuchaj, Pati, możesz już wrócić do stołu. Zdaje się, że twoja czekolada całkiem wystygła – po tych słowach mężczyzna spojrzał mi głęboko w oczy. Byłem pewien, że przeczytał w nich to, co za chwilę zamierzałem zrobić.
– Dobrze, proszę pana. Tylko popatrzę jeszcze raz na pana myśliwskie zdobycze – wyjąkałem.
– To nie są moje zdobycze – Tomasz Łakomiec podniósł nieco głos, po czym odwrócił wzrok i odszedł. Uff.
A ja z plecakiem w ręku wróciłem do jego biurka. Spojrzałem na rogi jelenia i na skórę. Jeżeli to nie jego zdobycze, to czyje? Przecież nie cesarzowej Elżbiety! – zaśmiałem się i wyjąłem z plecaka aparat fotograficzny. Gdy prawdziwy detektyw widzi ważną poszlakę, fotografuje ją. Pstryknąłem lampą błyskową w twarze znajdujące się w ramce.
Wiedziałem, że powinienem wrócić do stołu. Ale tak bardzo chciałem znaleźć coś jeszcze. Wtem poczułem na swoim kolanie psią łapę. To była Wania. W swoim małym pyszczku trzymała… duży kapeć.
Mati 
na dworze cesarza   – Piesku, a po co mi ten stary kapeć? – powiedziałem. Wania warknęła, szukając w moich oczach zrozumienia. Schyliłem się, żeby przyjąć podarunek. Wtedy z kapcia wysunął się rulonik pieniędzy. Pociągnąłem delikatnie za czarną wstążkę, którą był związany.
W rękach trzymałem dziesięć banknotów z napisem „TYSIĄC MAREK POLSKICH”. Serce wskoczyło mi do gardła.
Wziąłem głęboki oddech. Spojrzałem na aparat. Na szczęście w moim 24-klatkowym filmie było miejsce na jeszcze jedno zdjęcie. Rozłożyłem pieniądze na biurku. Pstryk! Gotowe. W pośpiechu zwinąłem je z powrotem w rulonik. Ręce trzęsły mi się jak galareta. Kilka sekund później byłem… ugotowany. Ktoś stał za moimi plecami.
Odwróciłem się, w jednej ręce ściskając kapeć pełen pieniędzy, w drugiej aparat fotograficzny. Za mną stała… dziewczyna mniej więcej mojego wzrostu. Na nosie miała mnóstwo piegów, a na głowie dwa rude warkocze.
– Cześć, Pati – usłyszałem. – Myślałam, że jesteś dziewczyną.
– Słucham?... – zagrałem na czas.
– Pati to dziwne imię jak na chłopaka.
– Nie Pati, tylko Mati. Nazywam się Ma-ti! – nabrałem pewności siebie.
– A ja nazywam się Lena. I chciałam się dowiedzieć, co robisz z kapciem mojego taty w jego pokoju.
Miałem dwa wyjścia. Powiedzieć całą prawdę albo szybko wymyślić jakąś bajkę o zaginionym kapciu. Uratował mnie pan Kopytko.
– Musimy już wracać – oznajmił z korytarza.
– Muszę wracać – powtórzyłem. – Proszę oddać kapeć cesarzowi.
Lena nie zdążyła nic odpowiedzieć. Wybiegliśmy z mieszkania. Nie wiedziałem, że mój nauczyciel geografii potrafi tak szybko i nieco śmiesznie biegać. Choć jego bieg przypominał raczej wieloskok. Można było nawet pomyśleć, że to jakiś rodzaj ludowego tańca. Wskoczyliśmy do wagonu metra. A ja słyszałem wciąż ostatnie słowa Tomasza Łakomca: „Auf Wiedersehen”. To po niemiecku „do zobaczenia”. Kto wie, może jeszcze się zobaczymy, panie cesarzu.

Ciąg dalszy nastąpi