Mati ma was na oku

Piotr Sacha

|

MGN 04/2016

publikacja 13.04.2016 13:50

część VIII

 Mati ma was  na oku

Teresce obciąłem prawą rękę. Naszą panią z historii pozbawiłem bujnej fryzury. Julek był najbliżej mnie. Ocalił więc głowę, szyję i kawałek ramienia. Najlepiej ustawił się Olga – dokładnie przed wieżą wiedeńskiego ratusza. To dlatego uratował wszystko – głowę, szyję, dwie nogi i dwie ręce. Ale on nie zwracał na mnie uwagi, bo pochłaniała go wielka porcja frytek. Tuż za Olgą wyrósł mężczyzna. Wzrok wbił w obiektyw mojego aparatu. Miał bardzo ponury wyraz twarzy. Nazywał się… Tomasz Łakomiec.
To jedno zdjęcie, zrobione podczas wycieczki do Austrii, oglądałem setki razy. Pan Łakomiec nie był sam. Trzymał za rękę Lenę, swoją córkę. Kiedy pstrykałem tę fotkę, nie zwróciłem na nich uwagi. Przecież w ogóle wtedy ich nie znałem. Ciekawe, czy widzieli, jak chowam aparat do plecaka i ruszam z panem Zenonem Kopytko w stronę metra. Po godzinie spotkaliśmy się w ich mieszkaniu.
Miesiąc później, na lekcji geografii, wybuchła panika. Na „dzień dobry”, jeszcze przed odczytaniem listy obecności, pan Kopytko oznajmił, że za moment wejdzie do klasy pani dyrektor. I usiądzie w ostatniej ławce razem z pewnym gościem.
– Powtórzymy sobie wielkie odkrycia geograficzne – stwierdził nauczyciel. – Liczę na to, że jesteście dobrze przygotowani do lekcji – dodał.
Po tych słowach kartki w naszych zeszytach zaczęły głośno szeleścić, podczas gdy my błądziliśmy w domysłach, kim będzie tajemniczy gość.
– To na pewno jakiś minister – rzucił mi przez ramię Maciek. – Jeżeli słabo wypadniemy, to może zamknie naszą szkołę.
Julek był innego zdania. – Minister na pewno jest w teraz w telewizji. Zobaczycie, że wejdzie tu jakiś wielki odkrywca – powiedział.
– Niby kto? Kiedy wszystko już zostało odkryte… – szturchnęła Julka Tereska, która prawą rękę straciła tylko na zdjęciu.
– Cisza! – uciął dyskusję pan Kopytko. W tym samym momencie otworzyły się drzwi. Pierwsza weszła pani dyrektor. Na krótką chwilę skupiła na sobie wszystkie spojrzenia. A potem nasze oczy zobaczyły dziewczynę z rudymi warkoczami. To była Lena Łakomiec.
– Lena uczy się w Austrii. Jutro wraca do domu i bardzo chciała poznać polską szkołę – wyjaśniła pani dyrektor.
Chwilę potem pragnąłem zapaść się pod ziemię. – Cześć, Mati-Pati! – rzuciła Lena, gdy tylko zobaczyła mnie w ławce. Moje imię – to właściwie i to przekręcone – pamiętała z naszego wiedeńskiego spotkania. „Mati-Pati”… Już wyobrażałem sobie wyrok klasy: skazany na banicję, jak Robin Hood. A moja twarz stała się czerwona jak Chiny na mapie w kącie sali geograficznej. Wlepiłem milcząco wzrok w notatki o podróżach Vasco da Gamy. Za to odezwała się pani dyrektor.

 Mati ma was  na oku   rys. ewelina szulik
– To wy się znacie? – zdziwiła się. – W takim razie na przerwie oprowadzisz swoją koleżankę po budynku naszej szkoły – zwróciła się do mnie.
Na szczęście przerwa między lekcjami była krótka. Zdążyłem pokazać Lenie jedynie szatnię. No i zrobiłem coś jeszcze… Coś, czego potem bardzo żałowałem. Wyjąłem z plecaka tamto zdjęcie z wycieczki, po czym grubym, czerwonym flamastrem zakreśliłem kółko wokół Leny.
– Mam coś dla ciebie – uśmiechnąłem się.
– O, to miłe. Dziękuję.
Bardzo się ucieszyła, gdy wręczałem jej fotkę.
– Pamiętaj, mam was na oku! – powiedziałem teraz z groźną miną. Po tych słowach Lena wybiegła ze szkoły. – Pamiętaj, mam was na oku? Jak mogło ci przyjść do głowy coś tak głupiego?! – zganiła mnie Wisia. Bo to właśnie Wisience jako pierwszej opowiedziałem o tym, co się stało.
– Cześć, Mati-Pati! – zawołali chórkiem Julek z Maćkiem, pękając ze śmiechu.
– Zrobimy tak – mówiła dalej Wisia, zachowując pełną powagę. – Natychmiast po lekcjach odnajdziemy Lenę. Przeprosisz ją. A potem wybierzemy się gdzieś razem. Postanowione!
Odnalezienie Leny wydawało się łatwizną. Gdzie jej szukać? – zapytałem pana Zenona Kopytko. – Jest u szklarza, u pana Eugeniusza! Mam adres! – z takimi słowami po chwili wybiegałem ze szkoły. Wisia i chłopaki czekali przy skrzypiącej furtce. Olga obiecał, że przerobi ją na furtkofon.
– Na furtko… co?
– Furtkofon, to taki nowy rodzaj instrumentu – tłumaczył. Założył się nawet z Maćkiem, że na furtce, to znaczy na furtkofonie, zagra hymn Francji. Zanim zdążyliśmy zapytać, dlaczego wybrał akurat hymn tego kraju, rozległ się długi pisk, a potem krótki trzask, co nijak nie przypominało żadnej melodii. – Spokojna głowa. Na razie stroję instrument – wyjaśniał Olga.
– Mam adres szklarza! – powtórzyłem nieco głośniej.
– To ja może… zagram jutro… Możemy iść – stwierdził muzyk.
Przed domem pana Eugeniusza Kopytko też była furtka. Wcale nie skrzypiała, dzięki czemu mogliśmy podkraść się po cichu do drzwi. Staliśmy tam dobrą minutę. W końcu to ja zapukałem. Otworzył Kangur, syn szklarza, którego poznałem podczas hokejowego meczu na moim podwórku.
– Leny nie ma – oznajmił.
– Jak to nie ma? – zdziwił się Olga. – Powinna tu być.
– Ale jej nie ma! – zdenerwował się Kangur. Teraz wydawał się jeszcze wyższy niż zwykle. A zwykle sięgaliśmy mu ledwie do szyi.
– Przysięgniesz na honor, ja dam kawalerskie słowo i będzie jasne, że jeden z nas kłamie – rzucił Olga.
Wszyscy wiedzieliśmy, że to nie jego słowa. Co pewien czas zarzucał nas mądrościami z powieści „Trzej muszkieterowie”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka.
Poszedłem za ciosem Olgi. – A jak to wyjaśnisz? – zapytałem starszego kolegę. Wcisnąłem mu w rękę drugie zdjęcie z Wiednia, to sekretnie zrobione w mieszkaniu Leny. Było kopią czarno-białego zdjęcia, na którym Kangur stał z jakimś drugim chłopakiem obok jakichś sióstr bliźniaczek.
– Zenuś, pokaż, co tam masz? – zabrzmiał znajomy, kruchy głos pani Klementyny Kopytko. Staruszka przez cały ten czas siedziała na wózku za drzwiami. Teraz spojrzała na zdjęcie uśmiechniętymi oczami.
– Jaka byłam ładna… – powiedziała jakby do siebie. – No to przecież ja i moja siostra Zosia – dodała, widząc nasze zdziwione miny. – A ci dwaj przystojni młodzieńcy to mój braciszek i Tomasz Łakomiec, narzeczony Zosi… Ależ ty jesteś podobny do swojego pradziadka Zenona, jak dwie krople wody – spojrzała teraz na Kangura.
– Ciociu, Lena się nam zgubiła! – powiedział Kangur i zburzył miły nastrój.
– Zgubiła?
– Nie ma jej w szkole… Ona nie zna miasta. Musimy jej poszukać – urwał. I na moment zniknął w głębi mieszkania. Wrócił z wełnianym kocykiem. Przykrył nim starszą panią, a potem ostrożnie przeprowadził jej wózek przez próg.
My też ruszyliśmy na poszukiwania, choć nikt nie wiedział, gdzie mogła pójść Lena. – Ja wiem, dokąd poszedł tata Leny – odezwała się pani Klementyna. – Znajdziemy ją.
– Myślałem, że Lena przyjechała do nas z mamą – zdziwił się Kangur.
– Z mamą i tatą. Tomasz Łakomiec nie chciał się z nami zobaczyć. Tak bardzo przypomina mi swojego dziadka… – wyjaśniła staruszka.
Coraz mniej rozumiałem. Ale czułem, bo detektywi mają dobrą intuicję, że jesteśmy coraz bliżej rozwiązania zagadki fałszerzy.
– To tu.
Pani Klementyna pokazała dobrze nam znane miejsce. To był dawny zakład szklarski. Jego właścicielem od niedawna był właśnie tata Leny. Weszliśmy do środka przez lekko uchylone drzwi. W powietrzu unosił się zapach fajki. Z pomieszczenia, gdzie szklarz miał pracownię, dolatywały odgłosy kłótni. Zobaczyłem, jak po policzku pani Klementyny spływa łza.
– Proszę nie płakać. Może to panią pocieszy – odezwała się Lena, która wyrosła nagle jak spod ziemi. Rozłożyła na stoliku bardzo starą mapę. – To mapa mojego pradziadka – szepnęła. I palcem pokazała dolny róg, gdzie znajdował się mocno wytarty, własnoręczny podpis Tomasza Łakomca.
– Dziecko, skąd to masz? – zapytała staruszka.
– To moja tajemnica – zmarszczyła lekko brwi Lena. – Tylko nie mówcie tacie…
Teraz przejechała palcem z dołu na środek mapy. – To na pewno was zainteresuje – zawiesiła głos. Z oddali dobiegł niski głos pana Łakomca. – Marlena, wracamy do domu. Do Wiednia!
Lena złożyła szybko mapę na pół, położyła na kolanach pani Klementyny i pobiegła w stronę, z której dochodził głos. Wyszliśmy na zewnątrz. Kangur pchał wózek ze swoją ciocią najszybciej, jak to możliwe. – Stój, mały wariacie! – starsza pani zatrzymała nas tuż za rogiem budynku. Rozłożyła prawie stuletnią mapę z planem naszego miasta. Niektóre ulice miały inną nazwę niż dziś. Poza tym wszystko się zgadzało. Kościół stał tam, gdzie stoi. Tak samo dworzec, poczta, park i kino. I to właśnie z kina na mapie wychodziła strzałka. Ciągnęła się aż do krótkiej notatki na marginesie: „Wiadomość dla Zenona Kopytko na zapleczu kina, w szpuli z najlepszym filmem”.
– Ciekawe, którego Zenona Kopytko miał na myśli – mojego wujka, mojego pradziadka, a może mnie? – zaśmiał się Kangur.
Jego ciocia schowała mapę pod kocyk. – Proszę mnie odprowadzić do domu – powiedziała drżącym głosem. W tym czasie ja, Olga, Wisia, Julek i Maciek podjęliśmy jednomyślną decyzję. Dzisiaj, pod kinem, punkt 16.

Ciąg dalszy nastąpi

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.