Mati na tropie kapeluszy

Piotr Sacha

|

MGN 10/2015

publikacja 23.10.2015 09:19

część II

Mati  na tropie kapeluszy RYS. MONIKA JUROSZEK

Wisienka nie kumplowała się z nami – to znaczy z Julkiem, Maćkiem i mną – od zawsze. Przecież jest dziewczyną. A dziewczyny nie rozumieją męskich podwórkowych spraw. A jednak… Nasza przyjaźń, bo chyba mogę użyć takiego słowa, zaczęła się… na drzewie.
W szkole trwały „Igrzyska w drapaka”. No dobrze, nie w szkole, a po szkole. Nie pamiętam już, kto wymyślił tę zabawę, ale pomysł był wprost genialny. Igrzyska trwały od poniedziałku do piątku. Codziennie wdrapywaliśmy się na inne drzewo w kilku konkurencjach – jak przystało na prawdziwe igrzyska. Na przykład w konkurencji „kto pierwszy na gałęzi” albo „kto wdrapie się najwyżej”, czy „kto w najlepszym stylu”. Sędzią został Olga. Niech nikogo nie zmyli jego przezwisko. Olga to chłopak. Na imię ma Olgierd, lecz Ola, jego starsza siostra, od zawsze mówi na niego Olga. W końcu my też zaczęliśmy tak na niego wołać.
W czwartek na olimpijską arenę wybraliśmy wiśnię, która rosła w szkolnym ogródku. W połowie zawodów przyszła Wisia – moja klasowa koleżanka. W dzienniku i w szkolnej legitymacji jej imię zapisano Wisława. Nie pytając Olgi o zgodę, Wisia wskoczyła na drzewo. O tym, co działo się potem, każdy z nas wolałby na zawsze zapomnieć. Wisia, od tamtego dnia nazywana Wiśnią lub Wisienką, w „drapaku” okazała się lepsza od chłopaków.

Mati  na tropie kapeluszy   ryS. monika juroszek Odtąd trzymaliśmy się razem. Jako dowód mogę pokazać kartkę znalezioną pod moim piórnikiem. Taką samą jak te pod piórnikami Julka i Maćka. To było zaproszenie na urodziny Wisi. Bardzo się ucieszyłem. Następnego dnia przyszła pierwsza smutna wiadomość: Julek się rozchorował. I kolejna: Maciek skręcił nogę. Ja też poczułem słabość w nogach, gdy wyobraziłem sobie, co mnie czeka. Urodzinowy piknik w parku z siedmioma koleżankami z klasy. „Nie pójdę” – pomyślałem. Ale jakoś żal mi się zrobiło Wisi. I poszedłem.
Właściwie to przyjechałem na rowerze. Na ogromnej polanie dziewczyny rozłożyły dwa koce. A na nich smakołyki przygotowane przez mamę Wisienki. Od razu rzuciła mi się w oczy piłka wystająca z wiklinowego kosza. Ale nie łudziłem się, że pogramy w nogę. W najlepszym razie będą dwa ognie, pomyślałem. Zanim jednak piłka wytoczyła się z kosza, ja stoczyłem walkę z nudą… Za to dziewczyny wcale się nie nudziły. Gwoździem programu był wujek Wisi w przebraniu klauna. Żonglowanie dwoma jabłkami i sztuczka z mówiącym psem-maskotką to trochę za mało jak na urodzinowy występ. Dlatego wujek klaun powiedział, że będzie liczył do dwudziestu. A my w tym czasie mamy się schować. Przy czwórce siedziałem już na rowerze. Przy dwunastce pędziłem na drugi koniec polany. Przy dwudziestce zniknąłem za ostatnim kasztanowcem. Postanowiłem zrobić rundkę wokół parku. W myślach powracałem do fałszerzy pieniędzy i starych banknotów z podobizną Tadeusza Kościuszki.
Do gazety znalezionej w archiwum, do szklarza, który zniknął tak nagle, a który może okaże się bratem pana Kopytko, naszego nauczyciela od geografii. Szusowałem alejką, snując domysły na temat „tej sprawy”, jak nazywają swoje zadanie prawdziwi detektywi. Nie pojmowałem, dlaczego nikt nie odebrał telefonu, choć przez cały tydzień dzwoniliśmy pod numer znaleziony na drzwiach zakładu szklarskiego. I… nic. Znaczy telefon głuchy jak pień.
„Oj porażka, Mati” – na krótko zatopiłem się w smutnych myślach. W końcu złapałem głębszy oddech. Stwierdziłem, że nie mogę tak łatwo się poddawać. I… niemal w tym samym momencie spostrzegłem sylwetki dwóch mężczyzn w kapeluszach. To byli oni! Pan Kopytko – szklarz i pan Kopytko – nauczyciel. Siedzieli na ławce. A jednak coś ich łączy! Zatrzymałem się i ukryłem za grubym dębem. Nie słyszałem, o czym rozmawiają, bo byli zbyt daleko. Kłócili się – to pewne. Pierwszy tak energicznie zamiatał rękami powietrze, że ten drugi odsunął się aż na brzeg ławki. Potem obaj poderwali się z miejsca i ruszyli przed siebie. Miałem najwyżej trzy sekundy na podjęcie decyzji. Wystarczyły mi dwie. Podniosłem rower z ziemi. I ruszyłem za nimi. Przyznaję, nie wiedziałem, że śledzenie kogoś jest takie trudne. Co prawda mój cel, czyli panów Kopytko, miałem na celowniku, ale nie mogłem być ani zbyt blisko, bo mogli mnie zobaczyć, ani zbyt daleko, bo mogłem ich zgubić.
– Cześć Mati! – czyjś krzyk gwałtownie przerwał parkową ciszę. To był Olga pędzący na deskorolce.
– Cicho! Chcesz mnie zdemaskować? – rzuciłem z najwyższą powagą. Po moich słowach Olga prawie spadł z deski. Panowie zaś powoli znikali z pola widzenia. Nie miałem więc innego wyjścia, jak wciągnąć Olgę do mojego tajnego śledztwa.
– Wiesz, co to dyskrecja? – zapytałem.
– To na pewno imię jakiejś dziewczyny – zażartował.
Tak naprawdę to nie musiałem go o nic pytać. Bo Olga zawsze był w porządku, zarówno wobec mnie, jak i innych kolegów. Co pewien czas zarzucał nas nawet mądrościami z powieści „Trzej muszkieterowie”. Twierdził, że przeczytał tę książkę już cztery razy. Ale mało kto w to wierzył. Bo to bardzo gruba książka. Gdy wskazałem palcem panów Kopytko, którzy z daleka wyglądali na mało rozmownych, Olga powiedział: „Milczenie jest ostatnią rozkoszą nieszczęśliwych”. Nic z tego nie zrozumiałem, ale wiedziałem, że to słowa któregoś z muszkieterów.
Przez cały czas między nami – śledzącymi a nimi – śledzonymi utrzymywała się odległość szkolnego boiska. W końcu wyjechaliśmy z parku, nie mając zielonego pojęcia, dokąd zmierzamy. To dodawało dreszczyku emocji. Tylko raz, i to na moment, zgubiliśmy panów w kapeluszach. Gdy czekaliśmy na zielone światło, oni ginęli za rogiem kamienicy. Tej samej kamienicy, w której mieścił się zakład szklarski.

Mati  na tropie kapeluszy   RYS. MONIKA JUROSZEK

Zielone – ja na rower, Olga na deskę. I gazu! Szybko znów mieliśmy ich na muszce. Coś się jednak nie zgadzało. Szklarz Kopytko niósł walizkę. A wcześniej szedł przecież z pustymi rękami. Wiedzieliśmy, skąd ją ma. Oczywiście ze swojego zakładu. No i wiadomo, co w niej niósł… Sfałszowane pieniądze!
Za kolejnym skrzyżowaniem stał kościół. Później minęliśmy jeszcze kwiaciarnię, fontannę i niewielki parking. Przed nami wyrósł budynek dworca. Spojrzeliśmy za siebie. Do domu było potwornie daleko. Przestraszyłem się. Teraz mogę się do tego przyznać. W tym samym momencie panowie wchodzili na stację.
– Mati, jesteśmy o krok od odkrycia tajemnicy fałszerzy – odezwał się Olga. – Idziemy! – pociągnął mnie mocno za ramię.
„Pociąg pospieszny do Wiednia wjedzie na tor drugi przy peronie pierwszym” – usłyszeliśmy. Wpadliśmy na peron jak… śliwka w kompot. Wprost na panów Kopytko. Schowałem się za rowerem. Olga stał jak słup.
– Co tu robicie? – zabębnił znajomy, niski głos. Należało coś odpowiedzieć. Tylko co? W kieszeni spodni wyczułem gumę do żucia.
– Ja… ja… żuję gumę, proszę pana – palnąłem i zacząłem przeżuwać.
Pan z geografii o dziwo przeniósł ciężar wzroku na Olgę. A ten ciągle udawał słupek z deskorolką. – A ty, Olgierdzie, co masz mi do powiedzenia?
Olga otworzył usta i zaniemówił. Nieprzyjemną ciszę przerwał straszny pisk nadjeżdżającego pociągu. Panowie równocześnie ściągnęli z głów kapelusze, co wydało mi się bardzo dziwne, i odwrócili się w stronę torów. Szklarz Kopytko był prawie całkiem łysy... W przeciwieństwie do geografa Kopytko. Temu drugiemu na jego krzaczaste brwi opadała czarna kępa włosów. I to mają być bracia? – westchnąłem w myślach. Chyba że... pan z geografii… po kryjomu… codziennie zakłada perukę. Musimy to sprawdzić, gdy spotkamy go w szkole. Koniecznie! Ale to dopiero jutro. A co teraz? – znów westchnąłem.
Do pociągu wsiadł tylko szklarz. Przez okno powiedział jeszcze coś, co dobrze zapamiętałem: „Zenek, nie martw się o pieniądze. Gdzieś je znajdę. Martw się raczej o to, kto się teraz zajmie ciotką Klementyną”.
Zenon Kopytko, pan od geografii, nie zwracał już na nas uwagi. Ruszył wolno za odjeżdżającym składem sześciu wagonów (policzyłem dokładnie). Olga podniósł coś z ziemi. To coś musiało wypaść z kieszeni jednego z panów. Wyglądało na starą fotografię. Z bliska okazało się kartką pocztową z widokiem miasta. Na odwrocie nazwisko Klementyna Kopytko i adres. A obok czerwona pieczęć z więzienia. Treść listu przypominała telegram: „Uratuj mnie. Twój Zenon”. Najbardziej zaś zaskoczyła nas data na pieczątce z poczty: 10.11.1922…
– Co to wszystko ma znaczyć?... – mruknął Olga. Postanowiliśmy zwrócić kartkę panu Kopytko w szkole, przy pierwszej okazji. Naszym dalszym domysłom nie było końca. Przecież Zenon Kopytko – nasz nauczyciel – nie mógł napisać tego tak dawno temu. Co prawda wszyscy wiedzą, że jest bardzo stary, ale chyba nie aż tak bardzo, żeby w 1922 roku siedzieć w więzieniu. Kim więc jest ten drugi Zenon? I co robił za kratkami? Kim jest Klementyna?
Od tych wszystkich pytań rozbolała mnie głowa. Całkiem zapomniałem, że mam wrócić na urodziny Wisienki. Wyrzuty sumienia gryzły mnie potem cały wieczór. Pomyślałem, że muszę w końcu zrobić to, czego jeszcze nigdy nie robiłem. Kupić kwiaty kobiecie... No tak, dwa razy wręczałem już kwiatki mamie, ale to się chyba nie liczy. Dowiedziałem się, że Wisia najbardziej lubi marcinki, czyli astry. Szkoda, że nie ma kwiatków mateuszków… Myślałem o tym wszystkim, wpatrując się w starą widokówkę. Miasto na obrazku od początku wydawało mi się znajome. W końcu je rozpoznałem. Dworzec, do którego doprowadzili nas panowie w kapeluszach, nie był jeszcze tak odrapany jak dziś.

Ciąg dalszy nastąpi
 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.