Ludzie spod krzyża

MGN 04/2015

publikacja 18.06.2015 12:30

Małgosia umarła na ręku swojej mamy. Maciej myślał, że spali się ze wstydu, gdy niosąc krzyż podczas drogi krzyżowej, spotkał człowieka, z którym robił biznes. Szymona zamurowało, gdy usłyszał, że Bóg mu przebacza grzechy. Miesiąc temu, w marcowym numerze „Małego Gościa”, poznaliśmy ludzi, których Pan Jezus spotkał na swej Drodze Krzyżowej. Wśród nich byli ci najbliżsi, wierni do końca, jak Maryja i Jan przejęci Jego Męką. Ale był też i setnik, i Szymon zajęci swoimi sprawami. Jak w życiu. Na kolejnych stronach przedstawiamy ludzi, którzy przez życie idą za cierpiącym Jezusem.

Zawsze będę pamiętać

Małgosia żyła 2 latka i 8 miesięcy. Umiała już rysować mamie kwiaty na Dzień Matki. Teraz mama zanosi jej prawdziwe kwiaty, nawet wtedy, gdy pada śnieg. Czasem z nią rozmawia... Małgosia zaraz po urodzeniu siniała. Okazało się, że cierpi na złożoną wadę serca, choć nie było tego po niej widać. Lekarze robili, co mogli. Wydawało się, że będzie lepiej, ale mama wiedziała, że ma strzec córeczki jak oka w głowie, bo w każdej chwili mogą wrócić objawy choroby. Patrzyła, jak córeczka biega, odrywając drobne stopki od ziemi. Ale czasem przystawała. Nie miała sił zrobić ani jednego kroku. Tylko mama widziała, jak wtedy sinieją jej usta i paluszki, i potem nie spała całą noc. – Żyła niecałe trzy latka i tak nam jej brakuje… – mówi mama, pani Halina Kozioł z Knurowa. – Była wysoka jak na swój wiek, miała apetyt na jedzenie i życie. Kiedy przynosiłam zakupy, próbowała nawet surowych ziemniaków – wspomina. – Miała osobliwe upodobanie – jedzenie papieru. Obgryzała rogi książek siostrzyczki Agatki. Jakiś czas po śmierci Małgosi otwarłam szafę i wypadła z niej zwinięta papierowa kula. – Śmialiśmy się wszyscy. Jakby nam ją rzuciła do zabawy z drugiego świata. Przez pierwszy rok życia mama dzień za dniem wciąż myślała, że Małgosia umrze. – Potem jakoś się zapomniało – przyznaje. – Małgosia dobrze się czuła i cieszyliśmy się każdym dniem. W swoim krótkim życiu siedem razy leżała w szpitalu. Ostatni raz po tym, jak zemdlała w domu. Mama natychmiast zrezygnowała z pracy. – Nie chciałam, żeby dziecko umarło gdzieś, gdzie mnie nie będzie – mówi. Małgosię i jej mamę poznałam w szpitalu w Zabrzu. Nie rozstawały się podczas zabiegów, posiłków ani wizyt lekarskich. Mała dziewczynka o zarumienionych ze szpitalnych emocji policzkach i poważnych oczach. Zawsze mocno wtulona w ramiona mamy, w zagłębienie jej szyi chowała swoją zmęczoną główkę. Pani Halina na ten czas zapominała o sobie. Była przedłużeniem rączek, nóżek, oddechu córki. Jeszcze przed śmiercią w szpitalu podawała jej paróweczki z chlebem. – Chlebek – prosiła Małgosia, a ona smarowała kromki masłem, jakby to nie było ostatnie śniadanie jej dziecka. Córka na zielonych rajstopkach miała małe zoo – kolorowe zwierzątka, a naprzeciw łóżka telewizor, ale tylko przez chwilę się uśmiechała. – Wieczorem przed śmiercią bała się usnąć, żeby się ze mną nie rozstawać – pani Halina pamięta, jakby to było dziś. – I wciąż powtarzała: „Kocham cię”. Żeby mama nie miała żadnych wątpliwości. Dziś mama mówi jej to codziennie. Umarła na jej ręku, mocno przytulona, jakby chciała, żeby pomogła jej wejść do innego świata. Czasem znajomi pocieszają: „Dobrze, że była taka mała, szybko zapomnisz”. A pani Halina myśli: „Nikt nie zastąpi dziecka, które odeszło. Zawsze będę o niej pamiętać”. Barbara Gruszka-Zych

Przyznać się – to dużo kosztuje

– Pamiętam, jak szedłem kiedyś na nocną Drogę Krzyżową, która ruszyła ulicami Krakowa i szła przez kilka godzin aż do Kalwarii Zebrzydowskiej – opowiada Maciej Sikorski z Krakowa (ojciec pięciorga dzieci, pracujący przy świetnym edukacyjnym spektaklu dla najmłodszych „Budzenie pasji”). – Szedłem na samym początku. Dostałem duży brzozowy krzyż. Ruszyliśmy, gdy nagle z naprzeciwka wyszedł człowiek, z którym na co dzień robiłem… różne biznesy. Palił papierosa, szedł z psem. A ja szedłem z tym potężnym krzyżem na samym przedzie i myślałem, że spalę się ze wstydu. Miałem nadzieję, że zapadnę się pod ziemię, że otoczy mnie jakaś mgła. Innym razem siedzieliśmy u znajomych. Wszyscy świetnie się bawili. Ktoś nagle włączył telewizję. Akurat emitowali program „Słowo na niedzielę”. Nadawano właśnie moje świadectwo. Zrobiła się cisza. Wszyscy słuchali, jak opowiadam o Jezusie. Widzę wyraźnie, ile kosztuje przyznanie się do Jezusa. Dużo prościej mówić świadectwo do ludzi, którzy cię zaprosili. Choćby to nawet było w więzieniu. Stoisz za pulpitem, słuchacze skupiają na tobie wzrok. Ale wyjść na ulicę i opowiadać o Jezusie, to o wiele trudniejsze. Musisz być przygotowany na wszystko. Nawet na agresję. Pamiętam, kiedyś rowerzysta rozpędzał się i wjeżdżał w ludzi z naszej wspólnoty. Chciał nas staranować. Kiedy usłyszał, że śpiewamy „Szema Izrael”, zaczął przeklinać na całą ulicę. Wrzeszczał: „Po co śpiewacie o jakimś Bogu! Dla mnie nie ma żadnej nadziei. Jutro idę do więzienia. Będę odsiadywał bardzo długi wyrok”. I wtedy moja znajoma ściągnęła z szyi krzyż, wręczyła mu go i powiedziała: „Weź. To jest twoja jedyna nadzieja”. I… wszystko się wyzerowało: agresja, krzyk. Ten facet w sekundzie złagodniał, skruszał. „Powieszę sobie ten krzyż nad łóżkiem” – powiedział. Marcin Jakimowicz

Dotarło do mnie, co dostałam

Sylwia Juszkiewicz, krakowska pielęgniarka wyróżniona tytułem Miłosiernego Samarytanina, do końca trwała przy umierającym dominikaninie o. Joachimie Badenim. To niezwykły człowiek, którego relacja z Bogiem zadziwiała otoczenie. Ojciec Badeni pochodził z arystokratycznej rodziny. Wszystkich wokół zarażał swym poczuciem humoru. – Trwałam przy ojcu Joachimie, gdy był już konający – opowiada pani Sylwia. – Nie modlił się głośno, ale trwał zatopiony w Bogu. Niewiele widział, prawie nic nie słyszał. Kiedyś leżał odwrócony tyłem do drzwi. Nagle w drzwiach stanął przeor. A leżący tyłem ojciec Joachim odezwał się: „Dziękuję ojcu przeorowi za łóżko. Jest bardzo wygodne”. A przecież nie mógł go zobaczyć ani usłyszeć! Po plecach chodziły mi ciarki… Nie słyszałam nigdy od ojca Joachima słowa skargi. Zauważyłam, że jego cierpienia były większe w czasie większych świąt. W Dzień Chorego, w Popielec. Nigdy nie widziałam nikogo, kto tak pokornie znosił ból. – Kiedyś nie mógł już wytrzymać i poprosił mnie o zastrzyk uśmierzający ból, a potem… bardzo przepraszał, że nie potrafił dać świadectwa przyjęcia tego cierpienia. To nas kompletnie rozwalało. – Przychodziłam do niego po Mszy „dwunastce” i siedziałam do 21. Żyję w ciągłym ruchu i naprawdę nie wiem, jak wytrzymywałam te kilkanaście godzin w ciszy, w bezruchu. W tej celi zatrzymywał się czas. Po jego śmierci ryczałam jak bóbr. Ale nie od razu. I wcale nie dlatego, że zmarł. Do mnie po prostu dotarło, jakiej łaski doświadczyłam... – Po ojcu Joachimie dostałam jego laskę i Biblię. Dali mi je dwaj dominikanie, niezależnie od siebie. Przyszłam do domu, otwarłam tę Biblię i… znieruchomiałam. Znalazłam zaznaczony ołówkiem (przez ojca Joachima?) jeden rozdział: „Laska Aarona”. – Pracuję od wielu lat w pogotowiu – mówi na koniec pani Sylwia. – Często widzę łzy, rozpacz, histerię, panikę. Pomagam, ile mogę. Nieraz nie stać mnie na to, by z kimś pogadać, a najczęściej nie ma na to po prostu czasu. Pozostawiam więc pole do popisu Panu Bogu. Marcin Jakimowicz

Płakać można do czasu

W tym domu rodzi się dużo dzieci. Ich mamy starają się dać im wszystko, co najlepsze. Ale to przedziwny dom. Mamami i ich dziećmi opiekują się siostry zakonne. Antonianki. Kobiety mieszkające w Domu Samotnej Matki w Łodzi wiedzą jedno: nie zawsze w życiu układa się idealnie. Wtedy płakać można, ale... do czasu. Łzy trzeba otrzeć i zacząć mądrze zmieniać na lepsze swoje życie, a przede wszystkim życie swoich maluchów. – Większość mam, które u nas mieszkają, jest zagubiona. Są samotne, nie wspiera ich ani rodzina, ani często ojciec dziecka. Mimo to dzielnie walczą o swoje dzieci. Chcą, by ich przyszłość była dobra – opowiada siostra Magdalena Krawczyk, dyrektorka domu. Czasem do ośrodka niemal z ulicy trafiają mamy oczekujące dziecka. Nie mają nic. U sióstr otrzymują pokój i wszystko, co jest potrzebne do prostego, godnego życia. – Padał deszcz, było już ciemno. Byłam przemoczona i ubrudzona błotem – wspomina pani Joanna. – Gdy w końcu odnalazłam to miejsce, niemal od razu poczułam się jak w domu. Siostry się mną zaopiekowały. Wkrótce urodziłam śliczną córeczkę. Teraz staram się usamodzielnić, a siostry mnie wspierają. Bez ich pracy i miłości nie wiem, jak wyglądałoby moje życie... W dużej świetlicy dokazują maluchy: bawią się w berka, szaleją z pluszowymi zabawkami, układają pałace z klocków. Ich mamy są obok, nie spuszczają dzieci z oczu. – Dlaczego tu trafiłam? Smutne dzieje… – mówi inna z matek. – Ale wiem, że dla swojego dziecka zrobię wszystko, by żyło w zgodzie z prawem, sumieniem i z ludźmi. W domu dla matek i ich dzieci, jest duża kaplica. Znajomy ksiądz chrzci narodzone dzieci. – Bardzo mnie to cieszy – mówi siostra Magdalena. – Nasze podopieczne przystępują do spowiedzi, Komunii św. Często po wielu latach. To jest im potrzebne, by odmienić swoje życie. Pan Jezus prosił kobiety, by dobrze wychowywały swoje dzieci, by dbały o ich wiarę. Jeśli nasze matki przekażą dzieciom, że najważniejszy w życiu jest Pan Jezus, to one będą szczęśliwe... Agata Puścikowska

Przebaczenie jest możliwe

Matka wywiozła trzylatka poza miasto, przywiązała sznurem do słupa i… odjechała. Chłopiec trafił do ojca, który… torturował dziecko w piwnicy. Gdy podrósł, został mistrzem Francji w boksie. Tim Guénard jest dla mnie współczesnym Dobrym Łotrem. Ma wszelkie powody, by rozdrapywać rany, krążyć po programach telewizyjnych i szlochać: „Bóg jest winien!”. A on… opowiada o przebaczeniu. Przy jego opowieści bledną wszystkie historie, których wysłuchałem. – Źle zaczęło się moje życie – opowiada Tim. – Mój nos jest złamany dwadzieścia siedem razy. Dwadzieścia trzy złamania to sprawa boksu; cztery – dzieło mojego ojca. Najbrutalniejsze razy dostałem od tego, który powinien wziąć mnie za rękę i powiedzieć: „Kocham cię”. A matka? Zapamiętałem jej białe, znikające w oddali buty. Często widziałem je we śnie. Zrywałem się wtedy zlany zimnym potem. Miałem trzy latka, kiedy odchodziła do nowego mężczyzny. Przeszkadzałem jej, więc… wywiozła mnie poza miasto, przywiązała sznurem do słupa i odjechała. Nie pocałowała, nie pomachała na pożegnanie. Wsiadła do samochodu i zniknęła. Znaleziono mnie nad ranem. Byłem przerażony i zmarznięty. Ledwo żyłem. Trafiłem do ojca, który zaczął mnie torturować. Kiedyś tata zamknął mnie w wilgotnej piwnicy i skatował do nieprzytomności. Ze zmiażdżonymi nogami poleciałem w długi tunel bez wyjścia. To były moje piąte urodziny... W szpitalu leżałem dwa i pół roku. Nikt mnie nie odwiedził. Jako nastolatek Tim zacisnął pięści i wszedł na ring. Został bokserem. – To mi przyniosło sławę i pieniądze – wspomina. – Wygrywałem, bo na ringu zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że katuję mojego ojca. Tak zostałem mistrzem Francji. – Znokautowali mnie ludzie wierzący w Boga. Swoją miłością. Zobaczyłem, że to nie jest wina Boga! Przestałem oskarżać Go o to, co mnie spotkało. Dziś opowiadam, gdzie tylko mogę, że przebaczenie jest możliwe. To moja najpiękniejsza walka. Kiedy dzisiaj myślę o moim ojcu, mogę powiedzieć, że go kocham! Marcin Jakimowicz

Przy Gabrysi

„Gabrysia od ponad miesiąca nie może się poruszać ani chodzić. Przez trzy tygodnie mogła leżeć tylko na jednym boku. Zastrzyki, kapsułki, krople, plastry – tego wszystkiego brać nie może, bo jest uczulona. W domu mamy szpital, pielęgniarka codziennie, lekarz co trzy dni i ogromny ból Gabrysi, która jest niezwykle dzielna i nie chce obarczać innych swym cierpieniem….Potrzebuje nas wszystkich” – to fragment mejla, którego miesiąc temu dostałam od Roberta Klimka. List wysłał o 5.35 rano. Jego żona Gabrysia, kiedyś tancerka, nauczycielka, od 14 lat choruje na nowotwór i ciężki rodzaj miastenii. Lekarze rozkładają ręce. Choroba zaatakowała mięśnie Gabrysi tak, że nie potrafi już często wziąć kubka do ręki. Bywa, że jej ręce i nogi wykrzywiają się, a zdrowe komórki się wzajemnie niszczą. Robert z Gabrysią długo czekali na dziecko. Lekarze twierdzili, że nigdy się go nie doczekają. A oni modlili się. I pojawiła się upragniona Klarcia. Gabrysia przez 9 miesięcy czuła się dobrze. Nie brała nawet chemii. – Jeśli będzie trzeba wybierać między mną a dzieckiem, to wybierzcie Klarę – mówiła. – To nie był łatwy wybór: żona czy dziecko – przyznaje Robert. – Nie jestem przecież jakimś herosem. Robert zrezygnował z pracy w banku, założył swoją firmę, żeby więcej być w domu. Przy żonie i dziecku. Wie, że po ludzku jest bezsilny wobec cierpienia ukochanej żony. – Naszą siłą jest Najświętszy Sakrament – przyznaje. Gabrysia nie wychodzi z domu. Kiedyś raz w miesiącu odwiedzał ją kapłan z Komunią św. Robert wiedział, że dla Gabrysi to za mało. Niedawno zrobił kurs szafarza. „Teraz wreszcie sam mogę przynosić mojej żonie Chrystusa” – napisał do mnie w jednym z majli. Joanna Bątkiewicz-Brożek

Miłość nie z tej ziemi

– Przez całe lata w moim sercu była ogromna nienawiść, agresja do ludzi Kościoła – opowiada Piotrek Zalewski. – Nienawidziłem kościołów, księży. Omijałem te klimaty szerokim łukiem. Przy kumplach udawałem twardziela, a byłem zastraszonym dzieciakiem, który kompletnie nie rozumie, co się dokoła dzieje. Czułem się jak wyrzucony na margines. Wszedłem w narkotyki. Kumple byli silni. Trenowali sztuki walki, boks. Ja też zacząłem ostro trenować. Chciałem poczuć się silny. A potem zamykałem się w domu i… nie potrafiłem poradzić sobie z pustką. – W pewnym momencie ktoś mnie fałszywie oskarżył. Kumple odwrócili się ode mnie. Świat mi się zawalił – przecież w nich szukałem wsparcia. Zobaczyłem, że budowałem dom na piasku. Zostałem sam. Chciałem, żeby to wszystko skończyło się raz na zawsze. Myślałem nawet o samobójstwie. – Zabarykadowałem się w domu. Czarna rozpacz. I nagle przyszła mi do głowy myśl: „Idź do kościoła”. Ja? Przecież nie zaglądałem tam od dziecka! Nienawidziłem tego miejsca. A jednak wyszedłem z domu. Wszedłem do kościoła. Ludzie w ławkach zobaczyli łysego kolesia w dresach i zabili mnie wzrokiem. Chciałem wyjść, ale zostałem. Zacząłem się spowiadać. Nie oczekiwałem rozgrzeszenia. Szukałem tylko jakiejś wskazówki. Zapadła cisza. Pomyślałem: „Kurczę, to ja tu wywalam z siebie wszystko, a ksiądz sobie zasnął”. (śmiech) Ale po chwili usłyszałem: „Jak masz na imię?”. Pomyślałem: „Po co mu to? Chce zawiadomić prokuraturę?”. Byłem nieufny, ale odpowiedziałem: „Piotrek”. I wtedy usłyszałem: „Całe niebo się cieszy twoim szczęściem”. Zamurowało mnie. A ksiądz wyszeptał: „Ja odpuszczam ci grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Nie wiedziałem, co się stało. Posypałem się. Kompletnie. Wstałem z klęczek i poczułem naprawdę, jak potężny ciężar spada mi z serca. Zacząłem płakać. Ryczałem jak bóbr, ludzie odwracali się w ławkach. Czułem się lekki, wreszcie wolny! – opowiada. Dziś Piotrek z kumplem Jackiem tworzą świetny, zgrany duet. Z hasłem „Łyse banie głoszą zmartwychwstanie” jeżdżą po szkołach, więzieniach, poprawczakach i opowiadają o miłości nie z tej ziemi. Marcin Jakimowicz

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.