Dzień szósty i siódmy

publikacja 09.07.2014 10:46

Kolejne dni Cammino di Pier Giorgio to pobyt w alpejskim Rifugio Frassati.

Dzień szósty i siódmy

Droga do tego położonego w Dolinie Aosty schroniska była długa i dla wielu niełatwa. W naśladowaniu Pier Giorgia nie zabrakło nam na szlaku uśmiechu, a kiedy było trzeba - również pomocnej dłoni. Potem w schronisku ten, który niósł bezinteresowną pomoc ubogim i potrzebującym, stał się dla nas przykładem w radosnym podejmowaniu wolontaryjnej pracy: przy porządkach, oczyszczaniu z kamieni górskich ścieżek, przy noszeniu drewna na opał… Pierwszy dzień zakończyła Eucharystia w kaplicy (pierwsza w historii schroniska), drugi -  Msza w międzynarodowym towarzystwie, z biskupem Aosty, na górskim pagórku.

Ktoś może zapytać, po co ten trud, skoro można zostać w domu i… zwyczajnie odpocząć; po co wspinać się tak wysoko - w gronie ciemnych typów, spośród których wielu to ludzie zaprawieni w górskich wyprawach… Byli jednak wśród nich i tacy, którzy w tak wysokie góry poszli po raz pierwszy. Zrobili to, bo chcą naśladować błogosławionego. Chcą, jak on, pokochać góry i odkryć w ten sposób bliskość Boga.

Cóż bowiem znaczy być ciemnym typem? Rozumieć, że w górskich wyprawach chodzi o to, by być razem; by wspólnie się modlić i odkrywać na nowo relację z drugim człowiekiem; by zacząć doceniać najmniejsze gesty: uśmiech, to że ktoś na ciebie poczeka, gdy tempo marszu wydaje się zbyt trudne, albo że ci powie - po prostu – „verso l’alto” (ku górze).

Człowiek poznaje siebie najlepiej, gdy przychodzi mu zmierzyć się z trudem i bezsilnością. Na szlaku potrzebna mu jest chwila oddechu, odpoczynku, by zregenerować siły. Potrzebny jest łyk wody, wygodne buty, płaszcz przeciwdeszczowy… Na co dzień potrzeba mu jednak górskich wędrówek, gdzie zabrać może do plecaka, symbolicznie, wszystkie swoje trudy. To, co niełatwe może zostawić w górach, a właściwie… nie - to, co jest problemem, może oddać Panu Bogu. Człowiek w górach, jak Pier Giorgio, może oddać się Bożemu prowadzeniu.

Katarzyna Łakomiak

 

Szymon GREGIER: Według naszego włoskiego przewodnika, szlak, który prześlijmy w niedzielę, był… wymagający. A zaczęło się od zwykłego marszu w poprzek zbocza. Czasami przez śnieg, czasami po śliskim podłożu. Wszyscy ochoczo sobie pomagaliśmy. Trudniejszy moment nastąpił później: były liny, wysokie progi, osuwiska, bywało niebezpiecznie. Widziane z Przełęczy Malatra Monte Bianco wynagradzało wszelkie trudy. Tylko jedno słowo przychodziło mi więc na myśl po dotarciu do celu: „Bellissimo”!

Jakub GOJNY: Początkowo zastanawiałem się, czy w ogóle pójdę - ze względu na ból głowy. Gdy wyruszyliśmy w grupie (wraz z włoskimi ciemnymi typami), trafiliśmy na śnieg. Śnieg, śnieg i śnieg, a ból głowy nie ustępował. Zacząłem modlić się w intencjach, które otrzymałem od swoich znajomych oraz o siły, aby dojść do celu. Modliłem się, a droga przebiegała mi szybciej. Po pewnym czasie doszliśmy do stromego podejścia. Znowu śnieg… potem liny… Przez krótką chwilę widzieliśmy jednak Mont Blanc. W drodze wspólnie zmówiliśmy różaniec. Ostatnią tajemnicę przy schronisku, tworząc tradycyjnie z naszej grupy „kółeczko”. Modliliśmy się w postawie dziękczynienia.