Od elektrowni do żarówki

Adam Śliwa

publikacja 12.12.2013 10:42

Potężny ransformator błyska prądem. Głośne trzaski i oślepiające błyskawice. Napięcie sięga miliona woltów. Nie trzeba nawet dotykać urządzenia, by prąd poraził śmiertelnie.

Od elektrowni do żarówki Dawne żarówki miały długi żarnik z włókna węglowego. Późniejsze już z wolframu. Wszystko zamknięte w próżniowej bańce. Roman Koszowski /GN

Naturalny prąd, czyli pioruny podczas burzy, znany jest człowiekowi od początku świata. W XVIII wieku ten tajemniczy żywioł próbowano opanować. Jednak dopiero w XIX wieku zaczęto prąd produkować i używać go w różnych urządzeniach. Dziś właściwie wszystko działa na prąd. W Elektrowni Łaziska na Górnym Śląsku zaczynamy naszą podróż w stronę zwykłej żarówki.

Po kablach

Podjeżdżamy pod elektrownię. I co widzimy? Ogromne, grube kominy i kłęby białego dymu. – To nie dym, tylko zwykła para wodna – ku naszemu zaskoczeniu tłumaczy pan Adam Wisthal z Muzeum Energetyki przy elektrowni. – A kominy to chłodnie dla rozgrzanej wody. Skąd w elektrowni gorąca woda? W wielkich piecach spalany jest zmielony wcześniej węgiel. Węgiel ogrzewa wodę, a woda zmienia się w parę. Para specjalnymi rurami doprowadzana jest do turbiny, gdzie przepływa, kręcąc przy okazji łopatkami. Te z kolei wprawiają w ruch generator, w którym dzięki elektromagnesom powstaje prąd. Ufff. Skomplikowane. Gotowy prąd wędruje potem do sieci, czyli kabli widocznych na słupach. Co ciekawe, cała Europa połączona jest wspólną siecią energetyczną. Dlatego generatory wszystkich elektrowni obracają się tak samo. – Gdybyśmy na przykład na łopatce turbiny w Polsce i w Hiszpanii narysowali kropkę, i uruchomili je jednocześnie, to po pięciu latach działania kropki dalej będą obracać się identycznie – wyjaśnia pan Adam.

Więcej czytajcie w najnowszym Małym Gościu.