publikacja 15.01.2014 15:11
Biegł 8 kilometrów, żeby służyć na Mszy. Po lekcjach, razem z innymi ministrantami, pomagał biednym.
Gdy ojciec Ashenafi się przedstawia, mówi zawsze: „Miłość, która zwycięża”. Bo tak można przetłumaczyć jego etiopskie imię
jakub szymczuk /gn
C hociaż pierwsza lekcja zacznie się dopiero o dziewiątej, grupa uczniów zbiera się już o wpół do siódmej. Idą drogą, wołając kolegów: „Lirancza!”. W ich języku to znaczy: radujmy się i chodźmy razem. Razem biegną do szkoły. Osiem kilometrów... pod górkę. A wracać będą sprintem. Po drodze mogą spotkać lisy, dziki, hieny czy gepardy.
2 godziny, 31 minut
W takiej grupie w małej wiosce na południu Etiopii na lekcje biegał też ojciec Ashenafi. I nie tylko na lekcje, bo obok szkoły stał kościół. Nic więc dziwnego, że dziś jest maratończykiem. Ponad 42 kilometry pokonuje w 2 godziny i 31 minut. – Przez sześć lat byłem ministrantem w parafii prowadzonej przez ojców kapucynów – opowiada misjonarz ze zgromadzenia Misjonarzy Matki Bożej Pocieszenia. – W niedzielę służyłem do Mszy w białej albie, a w tygodniu, jako ministrant, miałem inne obowiązki. Razem z księdzem odwiedzaliśmy chorych albo pomagaliśmy biednym parafianom budować chaty. Pracowaliśmy też w polu u starszych ludzi, którzy nie mieli własnych dzieci – wspomina o. Ashenafi. – Służyliśmy też podczas Mszy w wioskach. A w naszej parafii było ich aż... 34! Najdalsza 70 kilometrów od kościoła. Jeździliśmy z księdzem samochodem – dodaje. W języku plemienia Kambata ministrant to „membere tabot agelgaj”, czyli „ten, który służy przy Najświętszym”. – Bo bycie ministrantem było wielkim wyróżnieniem, ale też wyzwaniem – uśmiecha się ojciec Ashenafi. – Przecież stałem przy Najświętszym!
Polska jak Mongolia
Gdy Ashenafi skończył 15 lat, wstąpił do grupy młodzieżowej. Tam częściej myślał o swoim powołaniu. – Ale ono rodziło się już wcześniej – opowiada. – Jako ministrant podziwiałem księdza, jego prosty styl życia i zaangażowanie, gdy pomagał ubogim – mówi dalej. – Już wtedy chodziłem za Jezusem… Widziałem Go w wioskach, w tych biednych, chorych czy umierających. Ashenafi otrzymał od Boga powołanie numer 39. To znaczy, że w historii parafii był 39. chłopakiem, który poszedł do seminarium duchownego. – Dziś jest już 88 powołanych – uśmiecha się misjonarz. Święcenia kapłańskie trwały aż pięć dni. Dwa dni później odebrał telefon. Dzwonił przełożony. – Gotowy wyruszyć na misję? – usłyszał. – Gotowy! – odpowiedział Ashenafi bez wahania. I pomyślał o niskich temperaturach w Mongolii, gdzie też był ich ośrodek. „Jedziesz do Polski” – usłyszał. – Przyleciałem 17 grudnia. A na lotnisku było minus 11 stopni. Pomyślałem: jednak wylądowałem w Mongolii – śmieje się kapłan.
Siedem imion
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
już od 14,90 zł