W habicie na szczycie

Agata Puścikowska

|

MGN 06/2013

publikacja 19.09.2013 11:23

Pomaga narkomanom, prowadzi ludzi do Boga. Ale jego wielką pasją jest też... wspinaczka. Im wyżej, tym lepiej.

W górach najważniejszy jest zdrowy rozsądek. Trzeba dostosować swoje umiejętności i możliwości  do wybieranych tras W górach najważniejszy jest zdrowy rozsądek. Trzeba dostosować swoje umiejętności i możliwości do wybieranych tras
archiwum O. Tomasza Pawlika

Z tym habitem to oczywiście żart. Bo gdy się wspinasz na płaską prawie ścianę z granitu – habit tylko by zawadzał. Potrzebne jest sportowe ubranie, odpowiednie buty i oczywiście sprzęt, który sprawi, że wspinaczka jest maksymalnie bezpieczna. – Ale był taki czas, wiele lat temu, gdy po górach chodziłem w habicie. Z kolegami klerykami z ruchu ekologicznego św. Franciszka chodziliśmy po górach i... zbieraliśmy śmieci. Ale to były łatwe, turystyczne trasy. Na trasach wspinaczkowych w habicie wspinać się po prostu nie da.

Chińskie trampki i w górę!

Ojciec Tomasz góry odkrył jeszcze przed zakonem, turystycznie. Jednak dopiero w seminarium przypadkowe i nieregularne wycieczki górskie zamienił w prawdziwą pasję. Wspinaczką zaraził go jeden z braci. Zaczęli od Zakrzówka w Krakowie, od tzw. Skałek Twardowskiego. Ciężkie to były początki, bo brakowało dosłownie wszystkiego: porządnych butów, uprzęży. Najpierw wspinali się więc w zwykłych chińskich trampkach. Potem w... korkach piłkarskich, z których trzeba było najpierw wyciąć kolce. – Z przodu takie buty mają grubą warstwę gumy, a to bardzo ułatwia wspinanie – śmieje się franciszkanin. – A pierwsze uprzęże, z grubej taśmy, uszyły nam znajome siostry sercanki. Niedługo po święceniach kapłańskich ojciec Tomasz wyjechał w Kaukaz. Wiadomo – pierwszym jego zadaniem było wspieranie rozproszonych tam katolików. Jednak dla odpoczynku, po pracy, gdy tylko czas pozwalał, ojciec Tomasz chodził po górach. Zdobył nawet Elbrus. Ale dopiero po powrocie do Polski, w podkieleckich Chęcinach, gdzie skałek pod dostatkiem, na dobre rozpoczęła się jego franciszkańska przygoda ze wspinaczką. – Popołudniami jeździłem na rowerze. Kiedyś „najechałem” wprost na tzw. ogródek wspinaczkowy. Ogromnie się ucieszyłem. Nawiązałem kontakt z klubem alpinistycznym, skończyłem kurs taternicki. I już nie wyobrażam sobie życia bez wspinania – mówi franciszkanin .

Ryzyko to nie brawura

We wspinaczce wysokogórskiej najważniejsze jest zaufanie do partnera od liny. Wspinacze idą w odstępach kilkumetrowych, przymocowani do siebie specjalną liną. Cała ekipa musi być za siebie nawzajem odpowiedzialna, by w krytycznej sytuacji pomóc. Zazwyczaj wspinają się po dwie, trzy osoby. Prowadzi najsilniejszy… psychicznie. Bo psychika w górach jest sto razy ważniejsza niż twarde mięśnie i silne nogi. Ojciec Tomasz w polskich Tatrach zdobył już Kościelec, Mnicha, a zimą Mięguszowieckie Szczyty i marzenie niejednego wspinacza: legendarną i bardzo trudną Zamarłą Turnię. – Dlaczego to robię? Trudno wytłumaczyć. Z pewnością góry są dla mnie odskocznią, sposobem na odpoczynek. Ale dzięki wspinaczce mogę też pokonywać siebie – swoje słabości, mogę kształtować swój charakter. Podejmuję ryzyko i to też daje satysfakcję. – Czy podejmowanie ryzyka to grzech? – pytam. – Gdy przechodzimy przez ulicę, też ryzykujemy. Ważne, żeby ryzykować z głową, przewidując ewentualne skutki. Można przechodzić przez ulicę bezpiecznie, a można jak wariat przebiegać w ostatniej chwili przed nadjeżdżającą ciężarówką. Tylko wtedy to już nie jest ryzyko a brawura. A igranie z własnym życiem jest już grzechem.

Uwaga na… rozum!

Kiedyś wspinaczka była sportem elitarnym. Żeby ją uprawiać, trzeba było należeć do klubów alpinistycznych, mieć doskonałe przygotowanie, ukończyć kurs, zdać egzamin. Teraz coraz więcej ludzi się wspina, ale niestety, część myśli, że wystarczy nowoczesny i drogi sprzęt, a nie umiejętności. To i nierozsądne, i niebezpieczne. Ojciec Tomasz zawsze szczęśliwie dochodził do celu. Kilka razy tylko upadł, gdy szedł „na drugiego”, czyli za prowadzącym wspinaczkę. Raz wyglądało to bardzo groźnie. Franciszkanin chwycił się skalnego bloku, a blok wyjechał z kruchej ściany i odpadł w dół. – Kiedy idzie się jako pierwszy, trzeba być absolutnie sku- pionym. Prowadzący wie, że odpowiada za idących za nim. Nie może być mowy o pomyłce. Kiedyś w Dolomitach kolega prowadził na szczyt. Ściana była niemal pionowa – opowiada franciszkanin. – I puściły mu nerwy. Między jednym hakiem w ścianie a drugim (zaczepia się na nim liny i asekuruje, by ewentualny upadek skończył się zawiśnięciem na linie) było jakieś osiem metrów pionu. Zmieniłem kolegę i poszedłem pierwszy, i choć było to ekstremalnie trudne – udało się. Myślę, że trochę ponieśli mnie i Anioł Stróż, i św. Franciszek – śmieje się ojciec Tomasz.

Na Giewont w klapkach

W górach zawsze może wydarzyć się coś nieprzewidzianego, niebezpiecznego. Ale najwięcej wypadków zdarza się na prostych szlakach, gdzie turyści wyłączają rozum i przestają myśleć i przewidywać. Aby wspinać się, chodzić po górach bezpiecznie, należy najpierw ocenić swoje umiejętności, sprawdzić pogodę, znać swoich towarzyszy wspinaczki. Klasyczny przykład głupiego zachowania w górach? Wspinanie się na Giewont w... klapkach. – W Chęcinach latem z dziećmi, które przychodzą do nas na półkolonie, chodzimy na ściankę wspinaczkową. Świetnie sobie radzą na odpowiednio dobranych szlakach. A te, które nie chcą... pieką ziemniaki w ognisku – mówi franciszkanin. Ojciec Tomasz na co dzień pomaga wyjść z nałogu alkoholikom, narkomanom. Niektórzy podczas terapii też zaczęli się wspinać. Kilku już po leczeniu, z trzeźwą głową i sercem, zakochało się we wspinaczce. I wspinają się razem z franciszkaninem. – Bo od gór, wspinaczki, po prostu można się dobrze uzależnić – śmieje się taternik w habicie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.