Wybuchowa lekcja historii

Adam Śliwa

|

MGN 11/2012

publikacja 15.01.2013 11:53

Grzmot, podmuch powietrza, błysk, drżenie ziemi i zapach spalonego prochu. Tak przemawia królowa pola bitwy – artyleria.

Wybuchowa lekcja historii

Powstanie Listopadowe

Jest 29 listopada 1830 roku. Zimna noc w Warszawie. Ulicami rozświetlonymi nielicznymi gazowymi latarniami przechodzą pojedynczy przechodnie. Nagle na jednej z ulic słychać tupot kilkudziesięciu podkutych butów. Zza rogu wybiegają podchorążowie pod wodzą Piotra Wysockiego. Pędzą pojmać księcia Konstantego, brata cara Rosji i głównodowodzącego Wojska Polskiego. Prosto do Belwederu. Niestety, wielkiego księcia tam nie ma. Podobno uciekł przebrany za kobietę. Na szczęście ludność stolicy pomogła powstańcom i do następnego dnia wyzwolono Warszawę. Tak zaczęło się Powstanie Listopadowe.

W przeciwieństwie do kolejnych zrywów, w Powstaniu Listopadowym brało udział regularne wojsko polskie. Przed jego wybuchem żołnierze słynęli z rewii organizowanych przez Konstantego. Okazało się jednak, że na polach Stoczka, Olszynki Grochowskiej, Dęba Wielkiego, Iganiów czy Ostrołęki to wojsko pokazało, że równie dobrze potrafi się bić. Wśród piechoty i kawalerii ważną rolę odgrywała artyleria, czyli wojska walczące armatami. Ładowało się je od przodu i odpalało płonącym lontem.

Rekonstrukcje bitew z okresu napoleońskiego, czy z powstania listopadowego przyciągają widzów barwnymi strojami, szarżującą kawalerią i grzmiącą. i dymiącą artylerią.

Przez pole, wśród strzałów pędzi zaprzęg koni z rozwianymi grzywami. Za nimi turkoczą armaty. Nagle zwrot. Artylerzyści ustawiają działa na wprost wroga i błyskawicznie otwierają ogień.
To wymyślona przez pułkownika Bema pod Ostrołęką szarża artylerii. Dzięki Stowarzyszeniu Artylerii Dawnej „Arsenał” zobaczymy, jak strzela się z prawdziwej armaty.

Groźni i skuteczni

Na polanie rozciągają się pułki piechoty. Kolorowe sztandary powiewają na wietrze. Na wzgórzu bateria armat czeka na komendę. Lont jedną iskrą powoduje błysk ognia i wystrzał. Ciężka kula odbija się kilka razy od ziemi i gwiżdżąc robi wyrwę w zwartych szeregach. Po chwili wszystko zasnuwa biały dym.
W XIX wieku artyleria miała już bardzo ważną pozycję w armii. Śmiertelnie groźna i skuteczna, potrafiła wygrywać bitwy. Także w armii Królestwa Polskiego, czyli w państwie powstałym po upadku Napoleona z ziem polskich podporządkowanych Rosji. Królestwo Polskie miało 96 armat różnego kalibru i korpus rakietników. Artylerzyści, w przeciwieństwie do zwykłych piechurów, byli wykształceni. – Umieli czytać i pisać, i znali matematykę, by obliczać ile prochu potrzeba do armat – tłumaczy kanonier Krzysztof Radzikowski. Żołnierze wojsk technicznych byli wtedy elitą. – Zwykłemu piechurowi trudno było wyjaśnić nawet, która strona to lewa, a która prawa. Dostawał więc w jedną rękę siano, w drugą słomę i uczył się maszerować powtarzając: „słoma, siano, słoma siano...” – śmieje się Karolina Kiczyńska odgrywająca rolę markietanki w obozie artylerzystów.
Wybuchowa lekcja historii   EAST News/M.NABRDALIK
Stempel i przepalniczka

Artylerzyści stoją na swoich miejscach. Dwóch z przodu i dwóch z tyłu.
– To wszystko ma znaczenie, żeby bezpiecznie i sprawnie strzelać – wyjaśnia pan Krzysztof. – Po strzale stemplowy moczy w wodzie wycior, czyli włosie albo szmaty na drewnianym kiju, i wygasza wnętrze lufy – tłumaczy kanonier. – Dzięki temu gasi pozostałości niespalonego prochu i iskry, które mogłyby wybuchnąć podczas ładowania. Potem ładowniczy wsadza do lufy ładunek. W czasie wojen napoleońskich i powstania listopadowego były to ładunki zespolone. To znaczy, w płóciennym worku był proch i kula, i wszystko razem wkładało się do lufy.
– Na inscenizacjach zamiast kuli jest mąka – śmieje się pani Karolina. – Podczas wybuchu mąka zapala się i świetnie to wygląda, a jest bezpieczna.

Dwa wybuchy

Lontowy w zielonym mundurze z wysokim czakiem na głowie czeka z żarzącym się lontem. Po drugiej stronie doliny nieprzyjacielska bateria otwiera ogień. Granaty przelatują nad głowami i z sykiem rozrywają się za plecami. Na głos dowódcy, żołnierz odpala działo. – Wystrzał XIX-wiecznej armaty to właściwie dwa wybuchy – tłumaczy artylerzysta. – Najpierw zapala się proch w przepalniczce, po chwili eksploduje główny ładunek w lufie. Po wystrzale działo cofa się, a w powietrzu unosi się kwaśny zapach prochu i kłęby białego dymu. Obsługa pcha z powrotem armatę na stanowisko i wszystko zaczyna się od nowa.
Kolejny wybuch grzmi trzy razy w ciągu minuty. Nawet na rekonstrukcjach artyleria robi ogromne wrażenie. – Kiedyś kamerzysta chciał nakręcić strzał od wylotu lufy  – opowiada Karolina Kiczyńska. – Mimo naszych ostrzeżeń, położył kamerę tuż przed lufą i odszedł na bok. Siła wybuchu była tak wielka, że zmiotła jego drogi sprzęt na kawałeczki.

Kule, granaty, kartacze

Po bitwie, chwila wytchnienia w obozie. Kowal na specjalnej kuźni polowej naprawia sprzęt, markietanki przygotowują posiłek, a kanonierzy czyszczą armaty. Obok w rytm werbla maszeruje oddział piechoty. Dowódca sprawdza stan amunicji. Do armat ładowano całe kule, granaty wypełnione w środku prochem i kartacze, czyli kawałki metalu lub żużel, które służyły do strzałów na bardzo bliską odległość.
W skrzyniach leży zamknięty proch. Musi być czarny i gruboziarnisty. – Ja wystrzelałem już chyba półtorej tony takiego prochu – śmieje się pan Radzikowski.
Każda rekonstrukcja robi wrażenie. Prawdziwa, strzelająca armata to jest coś. A dla młodszych to świetna i wybuchowa lekcja historii.


Po włożeniu ładunku stemplowy, drugą stroną wyciora zwaną stemplem, ubija wszystko bardzo mocno. Potem specjalnym długim szpikulcem przebija woreczek z prochem przez otwór z tyłu lufy armaty. Wkłada tam przepalniczkę, czyli tulejkę wypełnioną prochem. Działo jest gotowe.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.