Republica de Ubezpieczalnia

Gabriela Szulik

|

MGN 12/2003

publikacja 12.04.2012 07:44

Wojciech Cejrowski, podróżnik, dziennikarz, naczelny Kowboj RP specjalnie dla „Małego Gościa”

Republica de Ubezpieczalnia   – Dociera Pan do najbardziej dzikich zakątków świata, czy zdarzyła się Panu jakaś niebezpieczna przygoda?
– Doprawdy nie wiem, co wybrać – katalog jest szeroki. Chce Pani z serii „niebezpieczni ludzie”, „niebezpieczne zwierzęta” czy może „zwyczajna głupota”?

– Niech będzie z serii „niebezpieczni ludzie”.
– Byłem aresztowany za porwanie i rozbicie autobusu w Gwatemali i gdybym nie uciekł przez taki okrągły otwór w latrynie, to siedziałbym do dzisiaj. Prawda była taka, że autobus parkował na stromej uliczce i zerwał się z ręcznego. Szofera nie było, więc ja się rzuciłem do kierownicy, ale odrobinę za późno i autobus wjechał z impetem w czyjąś chałupę. Potem się okazało, że ta chałupa to posterunek Gwardii Narodowej. No i całe szczęście, bo dzięki temu, że posterunek został rozwalony, miałem potem szansę na ucieczkę. Najbardziej niebezpieczne przygody wcale mi się nie zdarzają w dżungli. Tam jest jakoś spokojnie. Na Indian i dzikie zwierzęta mam swoje sposoby, ale na ludzi cywilizowanych nie bardzo.

– No to teraz jeszcze coś z serii „świat się śmieje”.
– Jak człowiek wesoły, to właściwie wszystko jest śmieszne. Wie Pani, że kiedyś wjechałem do Hondurasu na książeczkę ubezpieczeniową ZUS. Paszport miałem PRLowski, a więc komunistyczny, a w Hondurasie rządził porządny antykomunistyczny reżim, no więc nie chcieli mnie wpuścić. W końcu wymyśliłem sposób: Książeczka Zdrowia miała w środku fotografię (teraz już takich nie robią), miała rubryki, miała twarde okładki i odpowiedni format. Podaję żołnierzowi na takim maleńkim przejściu granicznym w lesie. On patrzy, pyta co to za kraj. Ja mu odpowiadam, że Republica de Ubezpieczalnia, on sprawdza w spisie krajów zakazanych, nie znajduje, kasuje 10 $ za wizę i już.

– Ale potem byli Indianie. Wiem, że Pana fascynują. Dlaczego?
– Ach, bo to ostatni honorowi ludzie na świecie. Indianin nie oszuka, nie złamie danego słowa, Indianin pójdzie z tobą na wojnę, jeżeli jesteś jego przyjacielem... Poza tym, to są jednak ludzie groźni. Zanim się zaprzyjaźnimy, zawsze jest ryzyko, że strzelą do mnie zatrutą strzałką. Jedni wchodzą na K2, inni samotnie przemierzają pustynie, a ja docieram do ostatnich dzikich plemion na planecie Ziemia. Jeśli będę żył przeciętnie długo, to jeszcze za mojego życia wszyscy Dzicy wyginą. Jestem więc jednym z ostatnich ludzi, który może ich opisywać jako naoczny świadek. To jest moje K2, mój prywatny Everest.

– Jak można się z nimi porozumiewać?
– Zawsze zabieram po drodze jakiegoś przewodnika Piętaszka. Kogoś, kto pochodzi z tych dzikich plemion, ale zna choćby kilka słów po hiszpańsku, po portugalsku albo (tak jak w Gujanie Brytyjskiej) po angielsku. No i krok po kroku uczymy się języka. Indianie mają świetną pamięć i szybko się uczą. Przeciętny dwugodzinny film Indianin będzie opowiadał mniej więcej przez cztery godziny, bo on opowiada wszystkie co do jednego dialogi i jeszcze dokładnie opisuje wygląd każdego wnętrza, pleneru i wszystkich po kolei rekwizytów.

– Jak Pan się porusza po dzikich terenach?
– Z przodu Indianin, z tyłu Indianin, a ja między nimi. Kiedy nagle padają w błoto i leżą twarzą do ziemi, ja robię to samo. Bez pytania. Na pytania będzie czas przy wieczornym ognisku. W dżungli są takie różne zabawne żyjątka... A te najgroźniejsze jakoś dziwnie nie lubią ludzi. Powiedzmy skolopendra – niby niewiniątko, podobne toto do stonogi, ale czy widział kto stonogi strzykające jadem na metr? A jak skolopendra dziabnie w palec, to ten palec puchnie dwudziestokrotnie (20!!!). Albo małe, kolorowe żabki... NIE DOTYKAJ, GRINGO!!!!! bo splunie i ci oko wypali. Albo takie malutkie pająki, które siedzą na gałęzi i całymi miesiącami czekają, aż ktoś pod nimi przejdzie – wtedy skaczą na głowę. W pierwszej chwili nic nie czujesz. Dopiero po tygodniu na głowie rośnie ci gula, a w tej guli mieszkają sobie małe pajączki, dzieci tego, który czekał cierpliwie na gałęzi. Są węże, które susami gonią za człowiekiem..... No więc na pytanie, jak się poruszam po dżungli odpowiadam zawsze tak samo: OSTROŻNIE.

– Gdzie Pan wtedy mieszka?
– W hamaku. W łodzi. W indiańskim szałasie. Najczęściej pod gołym niebem, czyli nigdzie. Ja tak lubię najbardziej.

Fascynują go Indianie, bo – jak mówi – to ostatni honorowi ludzie na świecie.   Fascynują go Indianie, bo – jak mówi – to ostatni honorowi ludzie na świecie.
– Indianin nie oszuka, nie złamie danego słowa, Indianin pójdzie z tobą na wojnę, jeżeli jesteś jego przyjacielem. Poza tym, to są jednak ludzie groźni. Zanim się zaprzyjaźnimy, zawsze jest ryzyko, że strzelą do mnie zatrutą strzałką
– Dlaczego o Dzikich pisze Pan wielką literą?

– Bo ja piszę, mówię i myślę o Dzikich z szacunkiem i używam słowa „dziki” jak nazwy własnej narodu, plemienia. Chodzi mi o odróżnienie dzikich ludzi (barbarzyńców) od Dzikich plemion (żyjących w stanie pierwotnym). Mój „Dziki” jest przeciwieństwem „cywilizowanego”, ale bez patrzenia z góry, że gorszy od nas. Bo Dziki wcale gorszy nie jest. Przeciwnie – on jest lepiej przystosowany do życia w dżungli niż ktokolwiek inny. O „dzikich ludziach” pisało się w XIX wieku z pogardą, ja piszę z szacunkiem, więc wielką literą.

– Po tylu latach podróżowania pewnie ma Pan już tam wielu znajomych, ale jak było na początku? Czy Dzicy byli bardzo nieufni wobec białego człowieka?
– Zawsze są nieufni. Poza tym ja tam nie mam wcale tak wielu znajomych, bo co roku staram się docierać do kolejnego nieznanego jeszcze plemienia. A więc zawsze trafiam do obcego sobie świata. No i oczywiście Indianie są nieufni, tak jak byłby każdy wobec cudzoziemskiego intruza, który nagle pojawia się w naszej wiosce. Ale są jednocześnie ciekawi mojej osoby – biały człowiek w dżungli jest jak cyrk albo kino objazdowe. Ja mam te wszystkie interesujące przedmioty. Ich ciekawość jest moją przepustką do indiańskiego świata. Trochę według zasady: Zabić zawsze się zdąży, a najpierw można się trochę pobawić. Ten czas zabawy muszę wykorzystać na zaprzyjaźnienie się z nimi.

– Mówi Pan, że Polska jest Pana matką. Meksyk wybrał Pan podobno na swoją żonę. Dlaczego? Co Pana tam zachwyciło? Ile razy był Pan w Meksyku?
– Ile razy byłem??? Nie pamiętam... co najmniej dwadzieścia. To trochę tak, jakby mnie Pani zapytała, ile razy byłem w Polsce – tego akurat się nie liczy, bo w Polsce się nie bywa, tylko mieszka, żyje. Jest się u siebie. Ja jestem u siebie i w Polsce, i w Meksyku. W Meksyku nawet chyba bardziej u siebie. A co mi się podoba? Klimat!!!! Nienawidzę zimy, a już szczególnie polskiego listopada. Za to kocham tropiki. Nigdy w życiu nie było mi za gorąco. Ani na sawannnie w Wenezueli (57 stopni w cieniu), ani na pustyni w Australii (60 stopni). Za to zimno robi mi się od 15 w dół. W Meksyku kocham też jedzenie i meksykański sposób bycia – oni tam się zawsze cieszą! Pamiętam drwala, któremu obcięło stopę. Skomentował to tak: pięć paznokci mniej do obcinania.

– Podobno lubił Pan szkołę. Pewnie dlatego, że nauczyciele nie wymagali tyle, co dziś?
– A to się Pani zdziwi, bo ja zupełnie nie cenię tych nauczycieli, którzy niczego nie wymagali. I nie chodzi o to, że lubię tak zwane „piły”, ale nauczyciel powinien zapracować na swoje pieniądze. Częścią tej pracy jest walka z moim lenistwem albo naturalną u młodego człowieka niechęcią do szkoły czy dyscypliny. Byłem zdolny, ale gdyby nie nauczyciele, którzy wymuszali na mnie pewne rzeczy, to cała ta zdolność nie przełożyłaby się na umiejętności. Krótko mówiąc: ja jako uczeń mam prawo bronić się przed nauką, a nauczyciel ma obowiązek mimo mojego oporu wtłoczyć mi do głowy to, co jest do wtłoczenia – tak to widzę. I w mojej szkole się udało. Niekoniecznie metodami przymusu – często uczyłem się, bo kogoś lubiłem i głupio byłoby mi go zawieść. Chodziłem do XVII LO im. A.F. Modrzewskiego w Warszawie – wtedy najlepsza szkoła w mieście i druga albo trzecia w Polsce. Ale nie dlatego tam poszedłem – po prostu miałem z domu najbliżej.

– Czego nauczyli Pana rodzice? Czy to się Panu przydało w dorosłym życiu?
– Najbardziej to mnie chyba nauczyli samodzielności. Miałem dużo swobody. Baardzo dużo, ale pod warunkiem, że przynosiłem ze szkoły najlepsze stopnie. No więc przynosiłem i miałem w zamian za to duuuużo swobody. Do dziś kocham wolność, a najbardziej denerwują mnie ciasne schematy. Dlatego tak mnie odrzuca Europa.... coraz ciaśniejsza, coraz mniej swobód obywatelskich, coraz więcej regulacji...

– Na czym Panu zależy w życiu najbardziej?
– Żeby zapracować na zbawienie duszy i życie wieczne. I żeby przy okazji pożyć sobie pełną piersią. Na razie żyję pełną piersią, a co do zbawienia duszy... doprawdy nie wiem, no nikt nie jest doskonały, a ludzie aktywni mają jeszcze to do siebie, że w ich życiu częściej są okazje do błędów, ale z drugiej strony Pan Bóg mi dał taki temperament jaki mam i nie zrobił tego złośliwie, tylko z miłością, więc wierzę, że mam spore szanse spotkać Was wszystkich w niebie. Hasta la vista, babys.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.