Eee.. no ... takie uczenie

Fragment opowiadania bez tytułu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego

|

MGN 09/2003

publikacja 10.04.2012 18:31

Eee.. no ... takie uczenie

Gimnazjum imienia Boobalka I mieściło się przy ulicy Spokojnej 2. Mówiono o nim w kuratorium okręgu szkolnego: O! to jest praca. Tak każda szkoła powinna wyglądać w naszej kochanej ojczyźnie. Bo i siły nauczycielskie pierwszorzędne, a i uczniowski element jak najlepszy. Pan kurator mówił: Phy, proszę pana, nie ma się czemu dziwić. Toż to chłopcy z najlepszych rodzin. Widział pan na przykład Józia Kapacha? Czarujący, czarujący chłopiec, a jaka umysłowość. Gimnazjum imienia Boobalka I rzeczywiście świeciło przykładem, i w ogóle świeciło.

Pod każdym względem. Rygor panował tam niezwykły wprost. Chociażby te mundurki szkolne. Marynarki i spodnie z zielonego sukna; spodnie bufiaste miały wspaniałe lampasy liliowe, szyte w zygzak. Guziki błyszczały srebrnie (i były, trzeba to przyznać, jedną z rzeczy najbardziej błyszczących i świecących w gimnazjum o tyle, o ile uczniowie nie zużytkowali ich do innych celów). Raz na przykład zdarzyła się taka historia. - Gdzie są twoje guziki? spytał pan od rachunków Kazia S. Uczeń bez guzików wygląda co najmniej jak gruszka. Kazio zaczerwienił się, spłonął, jak się to mówi, rumieńcem i wyjąkał: Proszę pana psora, miałem jeszcze rano, ale teraz wyplułem. - Co? Coś wypluł? Jak to wyplułeś? -No, te guziki. Profesor oniemiał ze zgrozy: -Guziki?... - Tak, bo odcinaliśmy, a potem wypluwaliśmy przez okno na chłopców z handlówki.

W innych wypadkach guziki błyszczały na mundurkach, a całości stroju dopełniała liliowa rogatywka z mosiężnym kluczem wyszytym na froncie. Klucz symbolizował dostęp do wiedzy i w ogóle. [...]

W III klasie były rachunki. Profesor Teotyp siedział bezwładnie za stolikiem i bębnił palcami po stole. Uchaaai... ziewał czasami i skrobał brudnym palcem brzeg zeszyciku ze stopniami. Lekcja trwała już 15 minut. Uczniowie rozłożeni w najfantastyczniejszych pozycjach męczyli się w ławkach, dłubiąc w nosie, licząc klepki w podłodze czyszcząc leniwie paznokcie. Muchy krążyły coraz wolniej, rozmazując atrament po zeszytach.
Wtedy profesor Teotyp pojął, że tak dalej być nie może, że trzeba tych łotrów ruszyć z miejsc, podekscytować, choć sam czuł całkowitą niemoc we wszystkich członkach. Nagle ryknął: - Elisiewicz! Z ostatniej ławki zwlókł się senny drab, bardzo poczochrany, i spojrzał nieprzytomnie dokoła.
- Elisiewicz znów czytał kurier sportowy?
- Co - spytał bezdźwięcznie uczeń.
-  Widzisz, Elisiewicz, takiś wielki i długi, a rozum masz taki krótki - zażartował profesor z rezygnacją. Uczniowie jak ukłuci szpilką skurczyli się i zapadli w zupełne przygnębienie od tej próbki humoru.
- Chodź no tu do tablicy. Pisz. I Elisiewicz pisał, pisał, pisał, a Teotyp dyktował.

Potem posadził Elisiewicza na miejsce i zaczął tłumaczyć bez wiary w to, co mówił: jakieś tam: trójkąty o polach, równoległe do przekątnej..., rzutując..., według twierdzenia..., podstawiamy i wiedział sam doskonale, że to zupełnie nic nie znaczy, że to całkowita mistyfikacja. A uczniowie obserwowali jego powolne ruchy i nie wierzyli w nic. To wszystko była nieprawda, Teotyp zgrywał się, błaznował, udawał wykład, rozkładał ręce, przybierał pozę przekonywającą, to znów zamyśloną, ale nic, nic nie mówił naprawdę. Teotyp udawał i mistyfikował. Tablica pokrywała się wirującymi znaczkami, alfami, ipsylona-mi i liniami, które wiodły w nieskończoność będąc kredą. W końcu profesor rozłożył ręce, uśmiechnął się niewyraźnie, za-smarował ostatni skrawek tablicy szeregiem krzyżyków, które w żadnych książkach nie były używane, po prostu nie znaczyły nic - ot krzyżyki, żeby wszystko zapisać. - No i co? - zapytał w końcu. - No i co? Stypalski, zrozumiałeś co z tego? Gdzieś w ostatnich ławkach (w tej klasie nie było pierwszych ławek) podniósł się mały, gruby Stypalski i wodził zdumionym wzrokiem po klasie: - Co, proszę? - Nie żadne co proszę, tylko czy zrozumiałeś. - Aha, naturalnie - mruknął arogancko Stypalski i zwalił się na ławkę, aby powrócić do wprawiania w jej twarde drzewo małego lusterka kieszonkowego- Wstań no, Stypalski, jużeś spoczął na laurach? Stypalski uniósł się niechętnie: - Bo co? -  No, grzecznością, smarkaczu, nie grzeszysz, powiedz no, co zrozumiałeś?

- A, o, to wszystko - wskazał Stypal-ski niedbałym ruchem ręki na tablicę i usiadł.
W Teotypie coś zabulgotało, a potem ryknął:
- Wstań i stój, Stypalski, dość tego siadania! Co to jest na tablicy? Było to pytanie zupełnie bezczelne ze strony Teotypa, ponieważ sam nie umiałby na nie odpowiedzieć. Toteż Stypalski otworzył usta i zająknął się:
- a... e... dy..., no, to jest takie... takie liczenie...
Teotyp opadł jak pęknięty balon na ławkę, ale znów się poderwał i zawołał:
- To wytłumacz, jak zrozumiałeś, to wytłumacz! I w jednej chwili doprowadził Teotyp do krótkiego spięcia. Wiedząc, że jego bezsensowne rysuneczki na tablicy nie mają żadnego znaczenia, zażądał czegoś tak nieprawdopodobnego jak wytłumaczenie. Chciał po prostu, żeby się to wszystko wydało, żeby już przestał udawać, że wie, co robi, a oni, uczniowie, że coś z tego pojmują W tej chwili rozległ się w klasie hałas. To chłopcy przewróciii ostatnie ławki wysypując z nich tornistry i książki, rozległ się szelest i tupot bosych nóżek - to białe myszki Józia Laka uciekły z tekturowego pudła i rozbiegły się wszędzie. Rozległ się plask - to żółta ściereczka od tablicy wyleciała jak z procy w powietrze i rozwijając się jak spadochron opadła na łysinę profesora Teotypa. Profesor na chwilę zamarł ze zgrozy, ale już podskakując na jednej nodze dopadł do ściereczki i wywijając nią w powietrzu, zawołał:
- Głupki, myślicie, że się was boję. Chodź który na boksy, to popamiętasz.

Fragment opowiadania bez tytułu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. K. K. Baczyński, Utwory zebrane, t. 2, Kraków 1970 Tytuł pochodzi od redakcji.


 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.