Zawsze jestem na chodzie

Katarzyna Migdoł-Rogóż

|

MGN 12/2004

publikacja 02.04.2012 23:49

Rozmowa z Robertem Korzeniowskim, czterokrotnym mistrzem olimpijskim

Zawsze jestem na chodzie Mała Rozalka na rękach mamy Agnieszki i Angelika (z tyłu) witają na lotnisku tatę Roberta - złotego medalistę z Aten. fot. PAP

W dzieciństwie chorował Pan poważnie. Jak to się stało, że został Pan mistrzem chodu?
– W życiu zdarzają się różne cuda. I to był właśnie jeden z nich. Często chorowałem na anginę, potem zaczęła się rozwijać choroba reumatyczna, która przeważnie kończy się uszkodzeniem mięśnia sercowego. Wiele dzieci z tego wyrasta, ale jestem chyba tym wyjątkowym przypadkiem, że z dziecka z chorobą reumatyczną zostałem mistrzem olimpijskim.

Wierzy Pan, że to Bóg Pana uzdrowił?
– Parę razy odczułem Jego działanie w swoim życiu, i to konkretnie. Kiedyś przed mistrzostwami Europy byłem bardzo, ale to bardzo chory. Na dzień przed zawodami miałem zarezerwowane miejsce w szpitalu zakaźnym w Krakowie, a 24 godziny później zostałem... mistrzem Europy. Aż nie śmiem mówić, że to sam Pan Bóg interweniował w mojej sprawie, ale nie znam innego wytłumaczenia. Finiszowałem wtedy znakiem krzyża, bo to był cud.

Chodziarze wykonują dość dziwne ruchy. Nie śmieszyły one Pana na początku?
– Chodziarzy po raz pierwszy zobaczyłem w telewizji. Wtedy bardzo mnie zdziwili, ale nie śmieszyli. Nie wiedziałem, co to takiego? Dopiero kiedy poznałem chodziarza w mojej szkole, przestałem się dziwić. Pamiętam, jak mu się przyglądałem i zastanawiałem się, jak on może tak zwyczajnie chodzić. A kilkanaście lat później już inni mnie się tak przyglądali. Jeśli nie traktujemy chodu jako dyscypliny wziętej z księżyca, to ta „dziwność” gdzieś nam umyka.

Ale na co dzień chodzi Pan normalnie?
– /śmiech/ Zawsze chodzę normalnie, nawet kiedy trenuję lub biorę udział w zawodach. Przeważnie chodzę dość szybko. To jest dla mnie najprostszy i najbardziej naturalny ruch. Kiedy zaczynam biegać, czuję się nienaturalnie. Zaczynają mnie boleć łydki, uda, bo nie jestem do tego przyzwyczajony.

Czy to prawda, że pies nie dotrzymuje Panu kroku?
– Biedak siada po trzech, czterech kilometrach i chciałby, żeby go wziąć na ręce i nieść dalej. A waży 50 kilogramów. Nie jest, niestety, dobrym towarzyszem na długie dystanse. Gdyby mógł się nauczyć jeździć na rowerze, na pewno by z tego skorzystał, żeby mnie dogonić.

Czy to znaczy, że jest Pan szybszy od biegaczy?
– Rzeczywiście, chodzę szybciej niż większość ludzi biega. Jeden kilometr potrafię pokonać w 3 minuty 40 sekund.

Co Pan robił przed startem?
– Pomagała mi dobra książka, muzyka, spacer, fotografowanie. Wszędzie jednak woziłem ze sobą Nowy Testament, do którego często zaglądam. To prawdziwe zwycięstwo dla sportowców. Czytanie Nowego Testamentu uczy pokory.

Kiedy tuż przed metą został Pan zdyskwalifikowany, wtedy też myślał Pan o tym, żeby być pokornym?
– Czułem się jak przedmiot. Zostałem wyrzucony, jak niepotrzebny śmieć z trasy. Oskarżano mnie o oszustwo, którego nie popełniłem. To bardzo bolało, ale jednocześnie wiedziałem, że muszę coś zmienić, że to się nie może powtórzyć. Klęska mnie nigdy nie przygniatała, zawsze szukałem rozwiązania.

Ile kilometrów Pan przeszedł?
– Około 120 tysięcy. Czyli prawie trzy razy okrążyłem ziemię.

Dokąd Pan doszedł?
– Odpowiem ewangelicznie. Pomnożyłem moje talenty na tyle, na ile umiałem. Zrobiłem wszystko, co było można i wykorzystałem moją szansę życiową. Dlatego też kończę karierę sportową.

Nie żal Panu?
– Ja tylko zmieniam ubranko. Niczego nie żałuję. Uważam, że trzeba zrobić miejsce młodszym. Cieszę się, że mam następców. Teraz chciałbym, żeby ludzie, którzy mi ufają, nie zawiedli się na mnie.

Co dla Pana jest w życiu najważniejsze?
– Rodzina jest d la mnie wszystkim. Chciałbym swoje marzenia, ideały i zasady przekazać córkom. Wychowanie ich na dobrych ludzi jest niesamowicie ważne. A receptą na dobre życie jest harmonia, zgoda ducha i ciała, działania i sumienia, rodziny i pracy, i mógłbym jeszcze wiele wymienić.

Czego się Pan nauczył od swoich rodziców?
– Z całą pewnością konsekwencji, umiejętności radzenia sobie w bardzo trudnych sytuacjach, szacunku dla pracy, szacunku i miłości dla najbliższych, i w ogóle do człowieka. W moim domu nigdy nie było bezczynnego siedzenia i wyczekiwania na kolejny program w telewizji. Po prostu zawsze byłem na chodzie. Rodzice proponowali i wymagali. Nigdy nie miałem zbyt dużego luzu i tego nie żałuję.

A w szkole był Pan dobrym uczniem?
– Byłem dobrym uczniem i bardzo lubiłem chodzić do szkoły. Miałem świetną klasę, organizowałem różne imprezy. Oczywiście nie lubiłem, kiedy za godzinę miała być klasówka. Ale kto to lubi? Szkołę traktowałem jako miejsce, gdzie zdobywa się nie tylko wiedzę, ale i doświadczenia życiowe. Bez szkoły byłbym na pewno innym człowiekiem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.