Nigdy nie wrócę do szkoły

Franciszek Kucharczak

|

MGN 10/2004

publikacja 02.04.2012 17:05

Był 1 września, kiedy szkoła w Biesłanie zapełniła się dziećmi, ich rodzicami i nauczycielami. Nic nadzwyczajnego. Rozpoczynał się kolejny rok szkolny. Nikt nie przypuszczał, że za kilkadziesiąt godzin szkoły już nie będzie, a wielu z obecnych nigdy nie wróci do domu.

Nigdy nie wrócę do szkoły Dwa dni po szturmie na szkołę w Biesłanie ruszyły kondukty pogrzebowe. Padał rzęsisty deszcz. „Niebo z nami płacze” – mówili zrozpaczeni rodzice. fot. AGENCJA GAZETA

Po rozpoczęciu uroczystości na początek roku, do szkoły wpadli ludzie ubrani na czarno. Krzyczeli, wymachując bronią. Kilku stawiających opór mężczyzn zastrzelili. Cały budynek zaminowali, a w sali gimnastycznej stłoczyli przerażonych zakładników. Młodsze dzieci zaczęły płakać. Któryś z terrorystów puścił serię z automatu w sufit. – Milczeć! – wrzasnął. – Zastrzelimy każdego, kto będzie gadał! Zapadła cisza. Miała trwać trzy dni. W sali gimnastycznej zrobiło się duszno nie do wytrzymania, a terroryści nie pozwalali nikomu się napić. O jedzeniu nawet mowy nie było.

Trzeciego dnia przed południem rozległ się wybuch i rozpętało się piekło. Ze środka i z zewnątrz rozpoczęła się kanonada. Kto jeszcze żył, próbował uciekać. Niektórzy zdołali wyskoczyć przez okna i biegnąc dotarli w bezpieczne miejsce. Mijali się z żołnierzami i cywilami, którzy biegli ratować dzieci. Fatalna organizacja powiększyła zamieszanie. Po chwili rozległ się potężny huk i dach szkoły runął, grzebiąc wielu zakładników. Telewizje i stacje radiowe całego świata przerwały program, żeby nadać wiadomość o strasznym końcu szkoły w Biesłanie. Kolejne godziny przynosiły obraz coraz większych strat, choć władze Rosji, jak zwykle, próbowały ukryć prawdę. Po kilku dniach dopiero okazało się, że samych zabitych jest dużo więcej niż miało być w szkole wszystkich zakładników. Wreszcie władze podały liczbę 1200 zabitych i rannych, w tym przynajmniej połowa to dzieci. Północna Osetia pogrążyła się w żałobie.

Proboszczem katolickiej parafii we Władykaukazie jest polski ksiądz Janusz Blaut z archidiecezji katowickiej. Jego parafia obejmuje również Biesłan. Ks. Janusz był na miejscu tragedii i spotykał się z ofiarami. Opowiedział nam o tym, co widział.

– Podobno odwiedził Ksiądz w szpitalu ranne dzieci?
– Tak. Niektóre są strasznie poranione – rany cięte, kłute. To efekt nie tylko eksplozji. Widziałem dziecko z przestrzelonymi nogami. Terroryści strzelali do nich, kiedy oni się wyrwali.

– Rozmawiał Ksiądz z nimi?
– Dzieci były w szoku, nie chciały rozmawiać o tym, co się stało. Niektóre nawet nie potrafiły podać swojego nazwiska. Są takie, które powtarzają, że nigdy nie wrócą do szkoły. W ogóle nie chcą słyszeć tego słowa.

– Słychać, że wiele osób jest zaginionych.
– Rodzice szukają swoich dzieci. Często są to dzieci, które wybiegły ze szkoły całe i zdrowe, a teraz ich nie ma. Tam był ogromny rozgardiasz. Ludzie wywozili te dzieci prywatnymi samochodami nie wiadomo gdzie.

– Ktoś je porwał?
– Nie wiadomo. Na razie w telewizji pokazują zdjęcia dzieci, które widziano po szturmie, a których teraz nie ma. Są numery telefonów, pod które można zadzwonić z informacją.

– Jak to wszystko działa na inne dzieci i młodzież?
– Ja mieszkam w centrum Władykaukazu, nad rzeką. Zawsze tu, na nabrzeżu, wieczorami była masa młodzieży. Jak to młodzież – roześmiani, rozkrzyczani. Teraz jest ich znacznie mniej i zachowują się inaczej. Jest cisza.

– Jak czytelnicy „Małego Gościa” mogą pomóc?
– Modlitwą. Bardzo tego trzeba. Za ofiary, ich rodziców. Ale też o pokój tutaj. Bo tu ogień znowu płonie. Widziałem pogrzeby. Jednego dnia chowano 120 osób. Auto za autem. Na przednich szybach zdjęcia ofiar. To robiło przerażające wrażenie. I ten deszcz... I morze ludzi...

– Będą w stanie wybaczyć?
– Nienawiść tutaj jest ogromna. Przeciw Czeczeńcom, którym przypisuje się tę zbrodnię, ale i przeciw władzy, która nie obroniła dzieci. Pogrzeby to tu święta rzecz. Dopóki trwają, nikt nie będzie próbował odwetu, ale wszyscy się obawiają tego, co będzie potem. Była tu kobieta, która w czasie szturmu uratowała jakieś dziecko, potem wróciła po czworo swoich dzieci. Zginęła i ona, i cała czwórka. I co powiedzieć ojcu, który teraz został sam? Staramy się w osobistych rozmowach tłamsić tę falę bólu i gniewu, żeby w to miejsce weszło dobro i przebaczenie. Ale to nie będzie łatwe. Ślad pozostanie na długie lata. Wspomnijcie tam o nas.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.