Najdzielniejszy z Lachów

Franciszek Kucharczak

|

MGN 07-08/2004

publikacja 01.04.2012 19:39

Książę był bardzo słaby, ale przytomny. Wyspowiadał się. Chciał uklęknąć, żeby przyjąć komunię, ale nie mógł wstać z łoża. Dał znak sługom, żeby mu pomogli. Klęczeć jednak też już nie miał siły. Przyjął komunię podtrzymywany pod ramiona. Chwilę potem zaczął konać.

Najdzielniejszy z Lachów Jarema pod Beresteczkiem. Książę był największym bohaterem ówczesnej Polski.

 – Powinienem umrzeć na koniu, w bitwie – wyszeptał. Była niedziela 20 sierpnia 1651 roku, gdy książę wojewoda ruski, Jeremi Wiśniowiecki zmarł.

Zaledwie tydzień temu prowadził wojsko koronne, dzieląc z żołnierzami trudy marszu. – Jak to? Co to? – powtarzali żołnierze, rwąc włosy z głów. – Jużci musiał go kto otruć – opowiadano między namiotami. Rozpacz była powszechna. „Po nim wszystkie rycerstwo żałosne było jako dzieci małe po matce, gdyż był to pan dobrotliwy” – pisał kronikarz. Z początku wydawało się, że Jeremi Wiśniowiecki, zwany Jaremą, będzie awanturnikiem i warchołem, jakich wielu było wśród magnatów Rzeczypospolitej. Jako właściciel potężnych dóbr na Ukrainie utrzymywał własną armię liczącą do 7 tysięcy żołnierzy.

Wykorzystywał ich nieraz do najazdów na dobra sąsiadów. Swego czasu nawet zdobył szturmem miasto Hadziacz, bo uważał, że ono jemu się należy. Kiedy wniesiono przeciw niemu skargę na sejm, on stawił się w Warszawie... na czele czterech tysięcy zabijaków. Senatorowie ze strachu zupełnie zapomnieli o pretensjach do młodego księcia. Mimo wszystko Jeremi nie był taki, jak inni magnaci. Nie ciągnęło go do dworskich biesiad i wystawnych balów. Najlepiej czuł się w siodle, z szablą u boku, a nad pałacowe zbytki przedkładał strawę gotowaną na obozowym ognisku. Może by został dzikim książątkiem, gdyby nie straszne czasy, które nadeszły. Zbuntowali się Kozacy, wojownicy z dzikich pól na kresach Rzeczypospolitej. Razem z Tatarami i masami chłopstwa ruszyli na zachód pod wodzą Bohdana Chmielnickiego.

Raz po raz do Warszawy docierały niesłychane wieści: „Chmielnicki pobił naszych pod Żółtymi Wodami!”, „Hetmani zniesieni pod Korsuniem!”, „Wojsko uciekło pod Piławcami!”. Nigdy dotąd nie zdarzyło się coś podobnego. Sami Ukraińcy mówili: „Nie owi to Lachowie, co przedtem bywali i bijali Turki, Moskwę, Tatary i Niemce. Nie Zamoyscy, Żółkiewscy, Chodkiewiczowie, ale Tchórzewscy, Zajączkowscy, dzieciny w żelazo poubierane”. Po przejściu Chmielnickiego miasta i wsie wyludniały się, dwory, kościoły i klasztory straszyły ruiną. Drzewa tego roku, jak mówiono, „ciężkie wydały owoce”, bo wisieli na nich schwytani Polacy i Żydzi. Mordowano bez różnicy mężczyzn, kobiety, starców i dzieci. Kto nie uciekł, szedł pod nóż, albo w tatarski jasyr. Wszystkie oczy zwróciły się teraz na Jaremę. Już tylko on miał liczącą się siłę, choć wielokrotnie mniejszą niż Chmielnicki. Ale to już nie był dawny Wiśniowiecki. Teraz chodziło mu o ocalenie państwa.

Za resztki pieniędzy zaciągnął nowych żołnierzy i okopał się w Zbarażu. Chciał dać czas królowi na zebranie armii, która mogłaby zagrodzić Chmielnickiemu drogę do Warszawy. 11 lipca 1649 roku Zbaraż okrążyła przeszło 150-tysięczna armia kozacko- tatarska. Na jednego Polaka wypadało dziesięciu przeciwników. Przez sześć tygodni trwała mordercza walka pełna szturmów, szarż, wypadów, podkopów. Gdyby nie uwielbienie żołnierzy dla księcia, nikt nie przetrzymałby tego oblężenia. Kiedy załoga zaczęła wymierać z powodu chorób i głodu, znalazł się śmiałek, Mikołaj Skrzetuski, który przekradł się do króla i w ten sposób przyspieszył nadejście odsieczy. Gdy książę na czele wynędzniałej załogi Zbaraża stanął przed obliczem króla, był już bohaterem. Śpiewano o nim pieśni, a matki opowiadały dzieciom „o wielkim kniaziu wojewodzie”.

Dwa lata później Chmielnicki powrócił na czele przeszło stutysięcznej armii kozacko- tatarskiej, ale teraz drogę zastąpiły mu pod Beresteczkiem 63-tysięczne wojska polskie. Bitwę rozpoczął książę Jarema, prowadząc 18 chorągwi do jednej z najsławniejszych szarż polskiej jazdy. Widziano go, jak z wyciągniętą szablą pędzi na czele szeregów husarii bez zbroi i z odkrytą głową. Furia uderzenia była tak potężna, że kozackie szyki natychmiast się rozpadły. Obserwujący atak król nie mógł niczego dojrzeć z powodu kurzu, który wzbił się nad walczącymi. Kiedy tuman opadł, całe skrzydło kozackie i wielki oddział Tatarów nie istniały.

Bitwa zakończyła się wspaniałym zwycięstwem, a gwiazda księcia jeszcze jaśniej rozbłysła. Polska nie wykorzystała sukcesu i większość wojska się rozjechała, zamiast ścigać Chmielnickiego. Zrobił to tylko Jarema, depcząc po piętach resztkom Kozaków. Niestety, dwa miesiące później zmarł. Podobno zachorował po zjedzeniu ogórków i zapiciu ich miodem, czym, jak pisze kronikarz, „żołądek zepsował”. Nie wiadomo do dziś, jak było naprawdę, pewne jest jednak, że śmierć księcia ocaliła Chmielnickiego na zgubę Polski. Chmielnicki sprzedał Ukrainę Moskwie, ta zaś ponad sto lat później pogrzebała Rzeczpospolitą.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.