Słonie, strach i misjonarz

Franciszek Kucharczak

|

MGN 10/2005

publikacja 24.03.2012 19:51

Zapadał zmrok, gdy ojciec Teodor zobaczył na drodze kobrę. Nie mógł uciekać – była zbyt blisko. Stanął jak wkopany w ziemię i patrzył w oczy śmiertelnie jadowitego gada. Mierzyli się tak wzrokiem, aż wąż zdecydował się odejść. – Wtedy naprawdę się bałem – wspomina misjonarz.

Słonie, strach i misjonarz

Ojciec Teodor Grzyśka przygodę z kobrą przeżył w Ghanie, ale teraz pracuje w Kenii, gdzie przyroda dostarcza ludziom równie mocnych wrażeń. Nieraz miał okazję przekonać się o tym, bo choć mieszka w sporym mieście Eldoret, on i jego dwaj koledzy mają też w swojej „parafii” dziesięć wiosek. Niektóre są oddalone o 30 kilometrów. – Tam nie ma żadnego asfaltu. Jak jest sucho, to spychacz robi drogę, a gdy spadnie deszcz, to zamiast drogi jest maź – opowiada ojciec. Mieszkańcy muszą wtedy czekać na księdza, aż ustaną deszcze. Niezależnie od deszczu, miejscowi muszą uważać na dzikie zwierzęta. Kraj w nie obfituje, ale właściwie żadnego nie można zabijać, bo są pod ochroną. Na przykład za uśmiercenie słonia idzie się na dziesięć lat do więzienia.

Przez jakiś czas była za to nawet kara śmierci. Nic dziwnego, że te ogromne ssaki bardzo się rozmnożyły. – To jest istna plaga – mówi ojciec Teodor. – Jak takie stado stu słoni przejdzie przez wioskę, niszczy wszystko jak kolumna czołgów. One celowo rozwalają lepianki, jak tylko wyczują, że tam jest woda – tłumaczy. Jaki na to sposób? – Można posłać helikopter, żeby przestraszył słonie. One wtedy zmieniają kierunek wędrówki, ale śmigłowce wysyła się bardzo rzadko – macha ręką misjonarz. Pełen zwierząt busz jest atrakcją dla turystów, dlatego w Kenii stworzono mnóstwo parków narodowych. Nie są ogrodzone. Ojciec Grzyśka mówi, że poznaje się je tylko po bramie z napisem, że to rezerwat i ostrzeżeniem: „wjeżdżasz na własne ryzyko”. – No i oczywiście po tym, że trzeba tam za ten wjazd zapłacić – śmieje się.

Złe moce bez mocy
Wiele rzeczy zagraża Afrykanom. Słonie, węże czy lwy to jednak nie główny powód ich trosk. Nawet nie chodzi o chorobę AIDS, która dziesiątkuje mieszkańców całej Afryki. Najbardziej obawiają się czegoś nadprzyrodzonego, jakichś złych mocy. – Ten strach jest tam wszechobecny – mówi ojciec Teodor. Niejeden z miejscowych wciąż korzysta z usług czarownika. Bywa, że klany pokłócą się o podział ziemi. Ktoś załatwia u szamana, żeby przeciwny klan wymarł. I zdarza się, że to skutkuje, bo z samego strachu ludzie gotowi są umrzeć. – Są bardzo słabi psychicznie – ocenia ojciec Teodor. Kiedyś przyszła do niego kobieta właśnie z powodu lęku. Prosiła, żeby się nad nią pomodlił. Kiedy spełnił jej prośbę, poskutkowało prawie natychmiast. Niby na zewnątrz nic się nie zmieniło, ale ona przestała się bać. „Już się tym nie przejmuję” – cieszyła się potem. Chrześcijanie w Kenii czują, że modlitwa daje im poczucie bezpieczeństwa. To jeden z powodów, dla których chętnie tworzą grupy modlitewne po kilka, kilkanaście rodzin. Zbierają się na modlitwie nieraz parę razy w tygodniu, ale najczęściej na różańcu w soboty. Kiedy ktoś w grupie ma jakąś potrzebę, wzajemnie sobie pomagają. – To inaczej niż u nas – stwierdza ojciec. – Tam czuje się wspólnotę.

Taniec na amen
Ojciec Teodor jest też kapelanem uniwersyteckim. Odprawia msze na jednej z trzech uczelni w Eldoret. Nie ma tam kaplicy. Zastępuje ją uniwersytecki hall. Choć tylko co piąty mieszkaniec jest katolikiem, na mszach jest pełno, bo przychodzą też liczni protestanci. Nie przystępują, oczywiście, do komunii, ale chętnie włączają się w modlitwę. To nie taka modlitwa, jak w Europie. – W Polsce ksiądz jest jak w teatrze jednego aktora, a tam wszyscy są zaangażowani w liturgię – opowiada ojciec. Mieszkańcy Afryki tacy są. Mają we krwi śpiew i poczucie rytmu. Gdy zabrzmi pieśń na wejście, kto nie tańczy, ten się przynajmniej rytmicznie kołysze. Najaktywniejsi na mszy są chórzyści, a ponieważ każdy tam lubi być aktywny, nic dziwnego, że jest ich bardzo dużo. – Takie chóry są w każdej parafii – zapewnia ksiądz Grzyśka. Ojciec Teodor pokochał tych ludzi. Choć co trzy lata przyjeżdża do Polski na urlop, czuje, że na stałe nie mógłby już tu zostać. Potrzebują go tam.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.