Szarża po śmierć

Franciszek Kucharczak

|

MGN 09/2006

publikacja 17.03.2012 21:40

Zamki nieraz kapitulowały bez walki. Zwłaszcza gdy były małe, oblegających wielu, a na odsiecz nie było co liczyć. Twierdza Szigetvar stawiła opór. Załoga straceńców być może ocaliła kawał Europy.

Szarża po śmierć Ostatnia szarża obrońców Szigetvaru stała się narodową legendą Węgier. Na jej temat powstało wiele pieśni i dzieł malarskich. To jedno z nich, pędzla XIX-wiecznego malarza węgierskiego Simona Hollosy’ego fot. NIKOŁAJ ZRINSKI POD SZIGETVAREM / MAL. SIMON HOLLOS

Sułtan siedział na tronie nieruchomo z przymkniętymi oczami. Dostojny i sztywny jak nieboszczyk. Bo też Sulejman Wspaniały nie żył od przedwczoraj. Jego wezyr Mehmed kazał potajemnie zabalsamować ciało i udawać, że władca żyje. Bał się, że gdy żołnierze dowiedzą się o śmierci ich wodza, turecka armia się rozpierzchnie.

Wy niedołęgi!
Miał powody do lęku, bo choć wojska tureckiego było sto tysięcy, to mało kto był tam w bojowym nastroju. Od dłuższego czasu starcia z chrześcijanami kończyły się fatalnie. A już zupełną katastrofą skończyło się ubiegłoroczne oblężenie Malty. Kawalerowie maltańscy, choć nieliczni, stawili Turkom zaciekły opór. Po wielu tygodniach oblężenia najeźdźcy musieli się wycofać, zostawiając pod murami wyspiarskiej twierdzy wiele tysięcy ciał swoich żołnierzy. Sułtan Sulejman był wściekły. – Niedołęgi! – wygrażał pięściami. – Niczego nie potraficie zdziałać, gdy ja nie dowodzę! – krzyczał. Postanowił zmazać hańbę.

Nim minął rok, kolejna wielka armia wyruszała z Konstantynopola w stronę Wiednia. Sułtan był już stary i nie mógł utrzymać się w siodle, więc kazał się nieść w lektyce. Rzeka zbrojnych posuwała się na zachód w kierunku Egeru w Karpatach. Sulejman spodziewał się, że tam stawi mu czoło armia austriacka. Wtedy ktoś przyniósł wiadomość, że węgierska twierdza Szigetvar nie chce się poddać. Twierdza była niewielka, a jej mury nawet w połowie nie były tak potężne, jak te na Malcie. – Idziemy na Szigetvar! – zdecydował sułtan. Zależało mu koniecznie na jakimś zwycięstwie, choćby niewielkim. Niechby była i ta mała twierdza. Nie wiedział, jaka niespodzianka go czeka.

Dziś macie zwyciężyć
Na początku sierpnia 1566 roku wojska tureckie dotarły do Szigetvaru. Twierdza, owszem, okazała się mała, ale rychło miało się okazać, że nie można tego samego powiedzieć o sercach obrońców. A zwłaszcza o sercu kapitana twierdzy. Był nim Mikołaj Zrinski, Chorwat, który wcześniej uszedł na Węgry przed turecką nawałą. Teraz wraz z załogą spoglądał z murów na rozlewające się w dole morze głów. Ale nie było wiele czasu na oglądanie. Zagrzmiało dwieście dział, bo tyle przyciągnęli ze sobą najeźdźcy. Turcy ruszyli do szturmu nieomal z marszu. Twierdza miała być zdobyta przed zmrokiem. Ale nie została zdobyta. Pod murami rozpętało się istne piekło.

Tureccy piechurzy szli gęstymi szeregami, pchani przez tych z tyłu, ale żaden z nich nie zdołał dotrzeć do muru. Ogień z twierdzy kładł ich pokotem i mimo ponawianych ataków żadnego postępu nie było. Następnego dnia było to samo. I jeszcze następnego. I jeszcze, i jeszcze. Tak mijały dni pełne huku dział i bitewnego zgiełku. A sułtan z każdym dniem wpadał w większą irytację. Nie rozumiał, dlaczego potęga Turcji, którą doprowadził do szczytu, rozbija się już nie tylko o fortecę rycerzy zakonnych, ale nawet o byle wymurowaną stodołę. Gdy minął już prawie miesiąc oblężenia, Sulejman złożył dowódcy obrońców Zrinskiemu obietnicę, że uczyni go królem Węgier – niech tylko otworzy bramę i wyda twierdzę Turkom. Ale Zrinski nie dał się skusić blaskiem korony. Sułtan rozkazał ponowić ataki. Wygrażał swoim oficerom, że ich samych każe wypatroszyć, jeśli nie osiągną sukcesu. Nie zdążył zrealizować groźby. 4 września zmarł. Wielki wezyr ukrył tę wiadomość przed wojskiem i kazał bombardować pękające mury Szigetvaru.

Ostatni wypad
7 września 1566 roku mury zaczęły się walić. Turcy już triumfowali, kiedy nagle opadł zwodzony most, a z otwartej bramy twierdzy w pełnym galopie wysypała się pozostała przy życiu załoga. Na czele straceńców z podniesioną szablą pędził Mikołaj Zrinski. Ani on, ani pozostali uczestnicy szarży nie mieli najmniejszych szans, ale też nie o to chodziło. Nie chcieli ginąć przywaleni strzaskanymi kamieniami, nie chcieli też się poddać. Woleli zginąć z bronią w ręku. Turcy nie spodziewali się takiego wypadu. Zanim ochłonęli, wielu z nich zginęło pod kopytami koni lub pod ostrzami szabel. Obrońcy walczyli jak ranne lwy. Nie o życie, bo wiedzieli, że nie przeżyją. Walczyli o honor. Zginęli wszyscy, ale wprost spod murów rozbitej twierdzy trafili do narodowej legendy. Od tamtego dnia na Węgrzech i w Chorwacji przez wieki śpiewało się pieśni i opowiadało o dzielnych rycerzach z Szigetvaru. Ich ofiara nie poszła na marne. Turcy, po laniu, jakie dostali na Węgrzech, stracili ochotę do marszu na Wiedeń. Odzyskali ją dopiero po z górą stu latach, ale wówczas stolica Austrii była lepiej przygotowana. Miała lepsze mury i kogoś, kto w krytycznym momencie przyszedł z pomocą – polskiego króla Jana III Sobieskiego

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.