Drżyjcie, ministranci!

Ministrant Buks

|

MGN 09/2006

publikacja 17.03.2012 21:10

Będę Was pouczał, rozstawiał po kątach i wbijał do głowy, że być ministrantem to najlepsze, co mogło Was spotkać.

Drżyjcie, ministranci!   Już mnie lubicie, prawda? Przecież uwielbiacie być pouczani! Przepadacie za tym, by ktoś rozstawiał Was po kątach. I tu możecie na mnie liczyć. Póki co, pozwólcie, że się przedstawię. Ministrantem zostałem ponad trzydzieści lat temu. Miałem wtedy chyba siedem lat. Łatwo policzyć, że teraz mam trochę po czterdziestce. To dlatego odważyłem się napisać, że będę Was pouczał. Jestem dorosły, a dorosły zwykle jest mądrzejszy od dzieci i młodzieży, i dlatego może ich pouczać. Po tych słowach polubiliście mnie zapewne jeszcze bardziej!? Dziękuję za życzliwość i wracam do mojego ministranckiego życiorysu. Jako ministrant przeszedłem chyba wszystkie stopnie wtajemniczenia. Czyściłem świeczniki, zamiatałem liście wokół kościoła. To jeden z ważniejszych ministranckich obowiązków, podpowiadam – gdyby ktoś nie wiedział. Oczywiście służyłem też przy ołtarzu: dzwoniłem, chodziłem ze świecami i pateną. Czytałem lekcje, a nawet śpiewałem psalm, co przy moim kompletnym braku słuchu muzycznego było przedsięwzięciem odważnym, żeby nie napisać desperackim. Ja z mojego śpiewu byłem zwykle zadowolony, parafianie już nie.

To były piękne lata
Kiedy miałem czternaście lat i chodziłem do siódmej klasy szkoły podstawowej, zostałem kościelnym, czyli zakrystianem. Nie była to funkcja malowana, ale prawdziwa, ze wszystkimi obowiązkami, ale i przywilejami. Byłem na przykład panem zakrystii. Przez dwa lata, aż do ukończenia podstawówki, chodziłem codziennie na wszystkie Msze i nabożeństwa. Otwierałem zakrystię, przygotowywałem, co potrzebne do Mszy, pilnowałem i rozstawiałem po kątach moich kolegów ministrantów. Nic, co działo się w kościele, nie mogło się obejść bez mojej obecności. Wydawało mi się wtedy, że byłem ważniejszy od księdza. Bo księży w parafii było dwóch, a ja sam jeden. Jednego z księży mogło nie być, a ja musiałem być zawsze. Z domu wychodziłem gdzieś około szóstej rano, potem jedna i druga Msza, zamykałem zakrystię i prosto z kościoła biegłem do szkoły.

Drżyjcie, ministranci!   Po południu kolejna Msza lub nabożeństwo. W niedziele były cztery Msze i nieszpory. Przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą prawie nie wychodziłem z kościoła. I tak przez dwa lata. I wiecie co? Podobało mi się to! Bardzo mi się to podobało! A im więcej mam lat, z tym większą przyjemnością wspominam tamten czas. Wiele razy zastanawiałem się, dlaczego było to takie piękne. Czy tylko dlatego, że wśród ministrantów spotkałem najlepszych przyjaciół, z którymi zresztą spotykam się do dzisiaj? To było ważne, ale nie najważniejsze. Właściwą odpowiedź na to pytanie znalazłem dopiero niedawno, już po czterdziestce. Pewnie gdybym był bystrzejszy, wpadłbym na to jeszcze przed maturą, a tak musiałem czekać ponad dwadzieścia lat. Mówią, że z wiekiem człowiek mądrzeje. Chyba to prawda.

Zrozumienie po czterdziestce
Nie wiem, jak Wam to wytłumaczyć, żebyście po przeczytaniu pierwszego zdania nie przerzucili kolejnej kartki. Cóż pięknego może być w codziennym wstawaniu o szóstej rano? Zapewniam Was, że nic. Jakoś tak dziwnie się dzieje, że do wielu rzeczy można się przyzwyczaić, ale nie do wczesnego wstawania. Nie pomaga nawet codzienny dwuletni trening. Ale po co się wstaje? To już zaczyna być ciekawe. Przeczuwałem, że przychodząc codziennie do kościoła, mogę uczestniczyć w czymś bardzo wielkim. Kiedy w niedzielę wieczorem zamykałem zakrystię, po prawie całym dniu spędzonym w kościele odczuwałem wielką satysfakcję. Z czego tu się cieszyć? Przecież całą niedzielę przesiedziałem w kościele. Takie zadowolenie nie może brać się z byle czego, ale z czegoś wielkiego. Teraz wiem, że najważniejszego na świecie. Słyszeliście kiedyś, że człowiek żyje na chwałę Pana Boga? Siedząc całą niedzielę w kościele, żyłem na chwałę Pana Boga. I stąd ta satysfakcja. Nie bardzo rozumiecie? Może kiepski ze mnie nauczyciel, a może trzeba dożyć przynajmniej czterdziestki, żeby to zrozumieć. Nawet jeżeli nie rozumiecie, chcę Was zapewnić, że zostając ministrantami, jesteście szczęściarzami. We wczesnym wstawaniu nie ma niczego pięknego, ale w służeniu Panu Bogu już tak. O tym zapewniam Was ja, ponadczterdziestoletni ministrant Buks. Gdyby ktoś miał inne zdanie (czego nie radzę), niech do mnie napisze na adres mbuks@goscniedzielny.pl. Już ja się z nim rozprawię.
 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.