Moje głupstwo

MGN 07-08/2006

publikacja 17.03.2012 13:07

Sądy z sondy

Abp Józef Życiński   Abp Józef Życiński
archidiecezja lubelska
fot. JÓZEF WOLNY
Abp Józef Życiński
archidiecezja lubelska


Nie potrafię wymierzyć, czy to było największe głupstwo życia. Mogło ono jednak zakończyć się atakiem serca na pustyni wśród kaktusów Arizony. Było to około 20 lat temu. Pojechałem wówczas do Arizony, by przygotować do druku książkę, którą wydawałem w Stanach. Obok siedziby wydawnictwa, w której mieszkałem, znajdowała się rozległa pustynia, stanowiąca własność milionerki, nazywanej Bobby. Zawsze rano Bobby przychodziła na Mszę św., a potem pilnowała, by nikt z podróżnych nie postawił stopy na tych terenach pustyni, które stanowiły jej własność. Codziennie docierały do nas echa kilku awantur, które urządzała depczącym jej pustynię.

Postanowiłem dać jej małą nauczkę. Któregoś dnia wszedłem prowokacyjnie na teren jej pustyni. Sąsiadów zaś idących z wizytą do Bobby poprosiłem, by powiedziano jej, że ktoś depcze jej teren. Sądziłem, że Bobby wybiegnie, zrobi awanturę, a potem zawstydzi się, gdy rozpozna znajomego księdza. Spacerując wśród kaktusów, usłyszałem krzykliwy, znajomy głos Bobby. Odwróciłem się w jej stronę i struchlałem. Biegła w moim kierunku w towarzystwie spuszczonych z łańcucha dziewięciu psów. Jedynym ratunkiem byłoby wdrapanie się na któryś z kaktusów.

Pomyślałem jednak, że z dwojga złego lepiej umrzeć pogryzionym przez psy niż pokłutym przez kaktusy. Wyszedłem więc naprzeciw Bobby i jej psom, zdjąłem kask przeciwsłoneczny i zapytałem: „Bobby, czy ty naprawdę nie poznajesz ks. Józefa, który odprawiał rano Mszę świętą?”. Stanęła jak wryta i zatrzymała przy sobie psy, które były specjalnie wytresowane do ścigania uciekających na pustyni. Długo wspominałem potem tamten moment, myśląc, że głupio byłoby umierać wśród piasków Arizony, pogryzionym przez psy z powodu deptania piasku pustyni stanowiącej własność milionerki.

 

Walery Pisarek   Walery Pisarek
profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, przewodniczący Rady Języka Polskiego
fot. JÓZEF WOLNY
Walery Pisarek
profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, przewodniczący Rady Języka Polskiego

Głupstw narobiłem w życiu co niemiara. Małych, większych i całkiem dużych. Na wspomnienie kilku z nich jeszcze dziś rumienię się ze wstydu. Niektóre polegały na tym, że pod wpływem emocji podejmowałem się zadań ponad swoje możliwości i potem, chcąc się z nich wywiązać, zaniedbywałem inne obowiązki. Inne, odwrotnie, polegały na tym, że nie zrobiłem tego, co powinienem był zrobić. Na przykład chyba nigdy nie przeboleję tego, że kiedyś jako dyrektor Ośrodka Badań Prasoznawczych nie skorzystałem z oferty kupna kamienicy, w której miał on swoją siedzibę. Uchroniłbym go przed późniejszymi przeprowadzkami. Bywa i tak, że popełnione głupstwo wspomina się po latach z rozrzewnieniem.

Oto gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych łowiłem z wnukiem ryby z łodzi na jednym z jezior Sejneńszczyzny (taki głupi, żeby powiedzieć, na którym, to nie jestem!). Było ciepłe sierpniowe popołudnie. Spławiki ze dwie godziny tkwiły nieruchomo w całkowicie martwej wodzie. Dopiero pod wieczór zaczął się ruch na jej powierzchni. Ale nasze spławiki nadal nie dawały żadnej nadziei. Zwinęliśmy wędki ze spławikami i sięgnęliśmy po spinningi. I chyba za pierwszym rzutem wnuk wyciągnął całkiem przyzwoitego okonia. Przywiesiłem przy łodzi pojemny, głęboki sadzyk, dotychczas bezrobotny.

Wnuk wpuścił do niego swoją zdobycz. Nie czekała długo na towarzystwo. Sporego okonia poderwałem ja, potem znowu wnuk, i znów ja, i znów on … Ryba za rybą wędrowała do sadzyka. Aż nagle poczułem, że mam na haczyku coś większego. To był co najmniej dwukilowy szczupak. Po krótkiej walce zakończonej interwencją wnuka z podbierakiem i ta bestia wylądowała w sadzyku. Chyba dopiero wtedy spostrzegliśmy, że się zaczęło zmierzchać.

A obiecaliśmy w domu, że wrócimy przed zachodem słońca. Ale co tam! Naśladując King-Konga bijemy się w pierś w geście tryumfu. Jak pokażemy nasz połów, na pewno się nam upiecze. Zwijamy prędko wędki, wyciągamy kotwice. I sadzyk, całkiem… pusty. Dziura na jego końcu wyjaśniła wszystko. – A jaka z tego, wnuczku, nauka wynika? – Nie wkładaj ryb, dziadku, do dziurawego sadzyka

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.