Głupia odwaga

Franciszek Kucharczak (m.in. na podstawie książki Bryana Peretta „Ani kroku w tył”.)

|

MGN 06/2006

publikacja 17.03.2012 12:12

Indianie z białymi wygrywali jedynie w drobnych potyczkach.Tylko raz odnieśli całkowite zwycięstwo… i źle na tym wyszli

Głupia odwaga   George Custer na krótko przed śmiercią Było gorące popołudnie 25 czerwca 1876 roku. Nad wzgórzami Little Big Horn unosił się wielki tuman kurzu i niewiele można było dostrzec. Dało się za to usłyszeć gęstą strzelaninę. Strzały padały bezładnie, najpierw zlewając się niemal w jeden wielki huk, a potem coraz rzadziej i rzadziej. Po niespełna godzinie wszystko ucichło.

Dzielni, ale martwi
Gdy rankiem następnego dnia na miejsce bitwy dotarły oddziały generała Terry’ego i pułkownika Gibbona, żołnierze znaleźli tam ponad dwieście ciał swoich kolegów, w tym trupa dowódcy, pułkownika George’a Custera. Jedyną żywą istotą, która wszystko widziała, był koń Komancz, stojący nad zwłokami swojego pana, kapitana Keogha. Wierzchowiec miał wiele ran, a siodło tak przekręcone, że zwisało mu pod brzuchem. Gdyby mógł mówić, byłby najcenniejszym świadkiem tego, co się wydarzyło. Ponieważ jednak wszyscy biali uczestnicy bitwy zginęli, nie wszystko jest do dziś jasne. Po latach udało się znaleźć paru Indian, którzy zgodzili się mówić. „Zabili ich tak szybko, że nie można się było dokładnie zorientować ani policzyć” – powiedział wojownik z plemienia Dakota. Jeden z wodzów z uznaniem wspominał walczących żołnierzy: „Walczyli w szyku i tak dzielnie jak wojownicy, dopóki nie zabiliśmy ostatniego”.

Bufon dowódcą
Ważną rzecz o dowódcy zniszczonego oddziału, pułkowniku Custerze, powiedział wódz Dakotów, Siedzący Byk: „Walczył dzielnie, ale zachował się jak głupiec i dlatego zginął”. Miał rację. George Custer był odważny, ale nierozważny. Miał też bardzo dobre mniemanie o sobie. Od początku swojej kariery mówił o „szczęściu Custera”, a dowódca, który liczy na szczęście, jest niebezpieczny dla swoich podwładnych. Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy jego szczęście się skończy. Ale Custer wierzył, że jest kimś wyjątkowym. Wprowadził w swoim 7. pułku kawalerii żelazną dyscyplinę, ale sam się do niej nie stosował. Nawet mundur nosił własnego pomysłu, a do bitwy wkładał spodnie i kurtkę z jeleniej skóry z frędzlami i kapelusz z szerokim rondem. Miał też długie, opadające na ramiona włosy. Indianie znali go doskonale. Wiele razy atakował ich obozy, zawsze o świcie i – w miarę możliwości – od strony wschodzącego słońca. Dlatego niektórzy czerwonoskórzy nazywali go Synem Gwiazdy Porannej. Mimo tej ładnej nazwy był dla nich aniołem śmierci. Jego żołnierze masakrowali opornych, pojmanych mężczyzn od razu wieszali, a dzieci i kobiety brali do niewoli. W ten sposób Custer chciał zlikwidować problem Indian. Bo z Indianami były same kłopoty. Nie chcieli siedzieć w rezerwatach, a ponadto czasem okazywało się, że na terenie rezerwatu jest złoto. Wtedy białych nie dało się powstrzymać. Przybywali tysiącami i wbrew umowie naruszali przyznane Indianom tereny. Ci próbowali walczyć o swoje i tak rozpętywała się wojna.

Nie bądź chciwy!
Indianie prawie zawsze przegrywali. Ich męstwo nie wystarczało przeciw zawodowym żołnierzom i znacznie lepszemu uzbrojeniu, zwłaszcza że walczyli w rozproszeniu. Ich wędrowny tryb życia nie pozwalał na długie przebywanie w licznej grupie. Teraz jednak miarka się przebrała. W 1876 roku jeden z wodzów Dakotów, Szalony Koń, zdołał zebrać razem kilka plemion. We wspólnym obozie znalazło się około 10 tysięcy ludzi. Rząd Stanów Zjednoczonych na wieść o buncie wysłał przeciw Indianom trzy kolumny wojska, razem około 2500 żołnierzy. Pułk kawalerii Custera był główną siłą uderzeniową jednej z kolumn. Jak zwykle pułkownik rwał się do walki. Wysłano go więc przodem, żeby przygotował zasadzkę. Gdy na czele oddziału mijał żegnających go oficerów, jeden z nich krzyknął: „Nie bądź chciwy! Poczekaj na nas!”. „Ani myślę!” – krzyknął pułkownik. Rzeczywiście, ani myślał. Ani on jednak, ani nikt z białych nie wiedział jednak, jak wielu jest Indian. Poganiał swój oddział tak, że po trzech dniach dotarł w pobliże indiańskiego obozowiska. Był tak zadufany w sobie, że wbrew rozkazom wkroczył na używany przez Indian szlak. Wtedy Indianie zauważyli żołnierzy.

Głupia odwaga   Bitwa nad Little Big Horn mal. Harold von Schmidt Zasłużony koniec
Rozsądny dowódca w tej sytuacji wycofałby się albo przynajmniej poczekał na nadejście reszty wojska. Ale Custer nie chciał się z nikim dzielić sławą zwycięzcy. Zrobił jeszcze głupszą rzecz: podzielił swoich 620 żołnierzy na cztery grupy. Trzy z nich miały zaatakować z różnych stron. Pierwszy rozkaz do ataku otrzymał major Reno. Około godziny 15.00 rozbrzmiał sygnał trąbki „do szarży”. 175 ludzi majora ruszyło galopem ku obozowi. Indianie byli kompletnie zaskoczeni. Choć wiedzieli o żołnierzach, do głowy im nie przyszło, że ktoś może być aż tak głupi, żeby ich atakować tak szczupłymi siłami. Po chwili z obozu wysypało się mrowie wojowników. Wszyscy aż rwali się do walki. Strzelali, czym kto miał, aż powietrze zrobiło się gęste od pocisków. Major, widząc na co się porwał, nakazał odwrót. Jego żołnierze jakimś cudem zdołali pokonać rzeczkę i dostać się na dogodne do obrony wzgórze, ale połowa z nich poległa.

W tym momencie, nie wiedząc, co się dzieje z drugiej strony ruszył pułkownik Custer, na czele 225 kawalerzystów. Indianie jednak już wiedzieli, gdzie jest i przewidzieli jego zamiary. Około 15.45 Custer zorientował się, że jest otoczony. To, co działo się dalej, wiemy ze znalezionych śladów. Z ataku zrobił się odwrót, znaczony trupami ludzi i koni. Indianie zagnali żołnierzy na odsłonięte wzgórze, nazwane później Wzgórzem Ostatniej Pozycji. Kawalerzyści zastrzelili swoje konie, żeby mieć jakąś osłonę i zza niej się ostrzeliwali. Jasne już było, że nie mają żadnych szans. Sypały się na nich strzały z łuków, pociski ze starych karabinów, ale też kule z nowoczesnych winchesterów. Prawie nikt nie próbował się poddawać, zresztą Indianie i tak nie brali jeńców. Komu brakło naboi, ginął, bo Custer przed wyruszeniem kazał żołnierzom zostawić nawet szable – żeby nie przeszkadzały. Sam pułkownik walczył niemal do końca i prawdopodobnie zginął jako jeden z ostatnich. Gdy minęła godzina, było już po wszystkim.

Koń rencista
Klęska nad Little Big Horn była wstrząsem dla Amerykanów. Społeczeństwo chciało zemsty. W tym celu wysłano znacznie więcej wojska, ale okazji do podobnej bitwy już nie było, bo Indianie się rozdzielili. Czuli zresztą, że za to jedyne znaczące zwycięstwo będą musieli słono zapłacić. Część z nich ruszyła na północ, do Kanady i ci najlepiej na tym wyszli. Inne grupy zostały zagonione do rezerwatów albo rozbite. Czas Indian w Ameryce powoli dobiegał końca. Dobrze na bitwie wyszedł tylko należący do zabitego kapitana koń Komancz. Żołnierze ostrożnie przeprowadzili go na pokład parowca, a potem przewieźli do Fortu Abraham Lincoln. Przez rok wisiał na skórzanych pasach, bo nie mógł stać o własnych siłach. Gdy wrócił do zdrowia, otrzymał prawa, jakich nie miał żaden koń w historii. Mógł paść się, gdzie chciał i nikomu nie wolno go było siodłać, a tym bardziej na nim jeździć. W czasie wyjątkowych uroczystości jeden z żołnierzy prowadził go za uzdę na czele defilującego pułku, a w dniu wypłaty żołdu żołnierze stawiali mu wiadro piwa.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.