Ratujcie do końca

Franciszek Kucharczak

|

MGN 04/2006

publikacja 16.03.2012 22:17

Sto lat temu w katastrofie francuskiej kopalni zginęło prawie 1200 ludzi. Od tamtej pory wiadomo, jak ważni są ratownicy górniczy.

Ratownicy dostrzegli w czarnej czeluści chodnika jakiś ruch. Kilku uniosło wyżej lampy. Ich oczom ukazał się czarny jak sadza człowiek. Podobny do szkieletu, słaniający się na nogach, ale żywy! Żywy człowiek, odnaleziony 24 dni po katastrofie! To zdarzyło się równo sto lat temu, 4 kwietnia 1906 roku, w Courrieres na północy Francji.

Ratujcie do końca   Eksplozja pyłu węglowego w kopalni Courrieres Rycina w gazecie z 1906 roku Śmierć w chodnikach
Wszystko zaczęło się 10 marca. Tego dnia jeszcze przed świtem 1800 górników schodziło w głąb ziemi szybami „Josephine”, „Adelaide” i „Eugenie”. Kilku ludzi – niesłychana rzecz – odmówiło zejścia. Zauważyli, że pracujące w kopalni konie zachowują się inaczej niż zwykle. Były niespokojne, szarpały się, jakby ktoś dźgał je ostrogą. Ale i ludzie zauważyli, że od kilku dni w chodnikach jest pełno pyłu i trudno oddychać. Delegat górników zwrócił się nawet do dyrekcji o poprawienie wentylacji. Właściciele kopalni jednak nawet słyszeć nie chcieli o choćby jednodniowym przestoju w pracy. Zresztą kopalnia miała opinię bezpiecznej. Górnicy mieli zwykłe lampy olejowe z otwartym ogniem i wolno im było w czasie pracy palić. O 6.30 rano ludzie zatrudnieni na powierzchni usłyszeli huk eksplozji, a po nim serię głuchych dźwięków. Z szybu numer 3 buchnął czarny dym. Po chwili w zdewastowanym wejściu ukazało się kilku obszarpanych i osmolonych ludzi. – Tam wszyscy zginęli! Niemożliwe, żeby ktoś jeszcze przeżył to piekło! – wykrzykiwali z obłędem w oczach.

Chcemy ratować!
Jak się później okazało, w kopalni wybuchł pył węglowy. Sama eksplozja zmiotła wszystko na długości 110 metrów, ale najbardziej zabójczy okazał się podmuch ognistego pyłu, który jak burza rozszedł się w pajęczynie chodników. Wiele kilometrów wydrążonych korytarzy zamieniło się w gorący piec. Mimo tego wielu górników zdołało przeżyć. Do południa 647 ludzi dotarło do bezpiecznego miejsca. Gdy dym nieco opadł, w głąb szybów zeszli ratownicy. Musieli torować sobie drogę pośród zawalonych konstrukcji, z trudem łapiąc powietrze. Niestety, na powierzchnię wynoszono już tylko zwłoki.

Drugiego dnia o godzinie 22 z góry przyszedł nakaz zatrzymania akcji ratowniczej, bo inżynierowie z dyrekcji uznali, że to już nie ma sensu i za bardzo zagraża ludziom. Ratownicy byli wściekli, bo kierownictwo kopalni troszczyło się bardziej o kopalnię niż o jej pracowników. – Nie chcemy czekać, gdy nasi koledzy umierają! – krzyczeli górnicy. Jeszcze większe wzburzenie panowało na powierzchni. Przed bramą kopalni zebrały się tysiące ludzi. Matki i żony górników, którzy nie wrócili z szychty, przyszły ubrane na czarno. Tłum falował i wygrażał dyrekcji. Niektórzy ojcowie wyrywali się, żeby własnymi rękami odkopywać synów.

Ochotnicy z tlenem
Wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. 12 marca do Courrieres przyjechało 30 ratowników z niemieckiego Essen. Mieli nowoczesny sprzęt, a zwłaszcza maski tlenowe. Nikt we Francji takich nie miał, a to one umożliwiały zejście w miejsca zagrożone zatruciem. Mimo opinii, że w kopalni nie ma już żywych ludzi, Niemcy zaczęli pracę. 13 marca władze urządziły wielki pogrzeb, choć wiele ciał nie zostało zidentyfikowanych. Pochowano je we wspólnej mogile. Gdy na cmentarzu pojawił się naczelny inżynier, ludzie wygwizdali go. Musiał uciekać w obawie, że go zlinczują. 14 marca policzono wydobytych na powierzchnię zabitych. Było ich 1091. A zatem to nie wszyscy. W całym regionie Pas de Calais zapanowało wzburzenie. 40 tysięcy robotników zaczęło strajk. Minister Clemencau przysłał 20 tysięcy żołnierzy, ale ich obecność, zamiast uspokoić, tylko pogorszyła sytuację.

Ratujcie do końca   Z katastrofy w Courrieres ocalał co trzeci z 1800 zatrudnionych tam górników. Na rycinie z epoki – akcja ratunkowa Jeszcze jeden
Pod koniec miesiąca stał się cud. 20 dni po wybuchu jeden z niemieckich ratowników usłyszał dobiegające z głębi chodnika głosy. Po chwili jego oczom ukazało się trzynastu górników. Gdy wyszli na powierzchnię, otoczył ich tłum dziennikarzy. W świat poszła nieprawdopodobna wiadomość o ocalonych wbrew ludzkim przewidywaniom i nawet nadziei. Okazało się, że górnicy przetrwali, bo jedli mięso zabitych koni. Jeden zjadł nawet knot z lampy i kołnierz swojego ubrania. Pragnienie gasili, liżąc przesiąkającą przez ściany wodę i pijąc własny mocz. Pewnie nie ocaleliby, gdyby pozostali tam, gdzie zastała ich katastrofa, oni jednak próbowali wydostać się o własnych siłach. Brnęli przez przeszkody, potykając się w ciemności o ciała zmarłych kolegów.

Pochyłym chodnikiem wspinali się w górę, aż znaleźli się 300 metrów wyżej. Tam trafili na mur, który dla zabezpieczenia przed pożarem kazali zbudować inżynierowie. To jedna z rzeczy, które spowodowały zwiększenie liczby ofiar. Zdesperowani górnicy zdołali jednak rozbić i tę przeszkodę. Niedługo potem spotkali niemieckich ratowników. Byli ocaleni. Ostatnia sensacja czekała świat 4 kwietnia. Odnalazł się jeszcze jeden górnik. Nazywał się Auguste Berton. Przeszło trzy tygodnie błąkał się w plątaninie chodników, aż znaleźli go ratownicy. To już ostatni uratowany po katastrofie w Courrieres człowiek. To straszne wydarzenie nauczyło ludzi, że akcji ratowniczej nie wolno przerywać, dopóki nie znajdzie się ostatniego człowieka.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.