Tam czeka Jezus

Gabriela Szulik

|

MGN 04/2006

publikacja 16.03.2012 21:24

Był bezdomny. Nie miał nikogo. Tylko pielęgniarka, trzymała go za rękę. Szeptem odmawiała Litanię za konających. Wiedziała, że to mogą być jego ostatnie chwile życia. W czasie modlitwy zmarł.

Tam czeka Jezus Pracuję w hospicjum nie tylko jako pielęgniarka. Tu mogę też pomóc duszy chorego, mówi pani Teresa fot. HENRYK PRZONDZIONO

Jedna z najruchliwszych ulic Katowic. Tysiące pędzących samochodów. Być może tylko zatrzymujący się na czerwonym świetle dostrzegają niewielką tablicę informacyjną: Archidiecezjalny Dom Hospicyjny im. Jana Pawła II w Katowicach.

Dom
Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, w zaciszu drzew, już prawie nie słychać gwaru miasta. Droga prowadzi wprost w otwartą bramę. To pierwsze zaproszenie. W środku przytulne światło, ciepłe kolory, kwiaty, serdeczne powitanie, przyjemna atmosfera. Jak w domu. Bo to jest dom dla tych, którzy przed sobą mają jeszcze tylko ostatni etap życia. Tu nie ma wyznaczonych godzin na przyjmowanie pacjentów, na odwiedziny najbliższych. Dom jest otwarty o każdej porze. Oprócz lekarstw i środków przeciwbólowych lekarze i pielęgniarki dają im dobre słowo, a przede wszystkim czas. Dużo czasu i miłości. Wiedzą, że już ich nie wyleczą. Cieszą się, gdy chory ma siłę wyjść z łóżka, gdy chce pospacerować, gdy ma ochotę żartować i śmiać się.

Skierowanie
Pani Teresa pracowała kiedyś w klinice. – Kiedy przyszły na świat dzieci, przez kilka lat byłam wyłączona z pracy w szpitalu – opowiada – a potem już trudno było wrócić na to samo miejsce. Szukałam pracy – bez skutku. Zaczęłam nawet chodzić na kurs komputerowy i myślałam, co ja tu robię? Nie widziałam siebie za biurkiem. Zawsze chciałam pracować przy łóżku chorego. Zupełnie nieoczekiwanie dostałam skierowanie z urzędu pracy do hospicjum. – Wymodliłam sobie tę pracę – śmieje się. – Dostałam nawet więcej, niż prosiłam, bo tu pracuję nie tylko jako pielęgniarka. Tu mogę też pomóc duszy chorego. To dla mnie bardzo ważne.

Sakrament
Rodzina jest przeważnie bardzo zagubiona. Ale szczególnie wtedy, gdy umiera ktoś młody, gdy odchodzi mama albo tata małych dzieci. – Musi być ktoś, kto im życzliwie podpowie – mówi pani Teresa. Często jest to pielęgniarka. – Któregoś dnia wieczorem przywieziono umierającego pacjenta – wspomina. – Miałam wtedy dyżur nocny. Zapytałam wprost, czy chory przyjął sakrament chorych. – Ksiądz przyjdzie w sobotę – odpowiedziała żona. – U nas w parafii zawsze przychodził w pierwszą sobotę miesiąca. Wiedziałam jednak, że nie dożyje. Dlatego zapytałam, czy mogę to zrobić jutro, bo u nas ksiądz jest codziennie. Dostałam zgodę. Zaraz po przyjęciu sakramentów chory zmarł. Wyszło na to, że przyjechał do nas tylko po sakrament.

Relikwiarz
Chorzy bardzo często po przyjęciu sakramentu uspokajają się wewnętrznie, potrafią pogodzić się z bólem, z chorobą, albo nawet poprawia się ich stan zdrowia. – Moją ulubioną modlitwą jest Litania za konających – uśmiecha się pani Teresa. – Wiele razy zdarzało mi się, że albo w trakcie tej modlitwy, albo po jej zakończeniu chory spokojnie umierał. Ci, którzy mieli jakieś straszne lęki albo duszności, wyciszali się. – Pamiętam panią – opowiada pielęgniarka – która bardzo bała się śmierci. Siedziałam przy niej, trzymałam za rękę i mówiłam, że teraz jest przy niej Matka Boża, aniołowie, że Pan Bóg jest miłosierny, że czeka na nią. Z kaplicy przyniosłam relikwie św. Siostry Faustyny. Dałam jej do ręki. Zaczęłyśmy odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Chora była coraz bardziej spokojna. Prosiła, by nie zabierać relikwiarza. Odeszła następnego dnia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.