Zostałem sam

Gabriela Szulik

|

MGN 03/2006

publikacja 15.03.2012 23:26

Pod koniec maja 1989 roku na przełęczy Lho La (6026 m) w Himalajach zginęło pięciu członków wyprawy na Mount Everest. Andrzej Marciniak, jako jedyny, ocalał. „Małemu Gościowi” opowiada o tej największej tragedii w historii polskiego alpinizmu

Zostałem sam Andrzej Marciniak podczas tragicznej wyprawy na Mount Everest fot. ARTUR HAJZER

To była moja pierwsza wyprawa w tak wysokie góry. Nie miałem wielkiego doświadczenia. Szczyt mieli atakować lepsi ode mnie. Stało się inaczej. Pozornie bezpieczni Wyszło na to, że na Mount Everest wchodziłem ja razem z Genkiem Chrobakiem. Udało się. Schodząc w dół, na przełęcz Lho La, zauważyliśmy, że zmienia się pogoda. Jednak nic nie wskazywało, że to coś poważnego. W nocy spadło jednak bardzo dużo śniegu. Zachmurzenie ograniczyło widoczność do kilku metrów. Warunki były fatalne. Pogoda raczej się psuła, zdecydowaliśmy więc, że schodzimy. Było nas sześciu. Szliśmy w szeregu pilnując się nawzajem. Brnąc w śniegu, dotarliśmy na krawędź przełęczy. Wiedzieliśmy, że niedaleko są liny. Wystarczyło się wpiąć i pokonać ostatni odcinek. W zasadzie byliśmy już bezpieczni.

Lawina ruszyła
Cały czas wiało i padał gęsty śnieg. Zagrożenie lawinowe było coraz poważniejsze. Innej drogi już nie mieliśmy. Najtrudniejszy odcinek przeszliśmy w 99 procentach. Właściwie już stamtąd wychodziliśmy, gdy lawina ruszyła. Porwała wszystkich. Zerwała liny. Kiedy się ocknąłem, zobaczyłem, że wszyscy leżą na śniegu. Miałem złamane dwa żebra i wybite zęby. Najbliżej leżał Chrobak. Miał złamaną nogę. Dalej Heinrich z plecakiem uwięzionym w śniegu. Uwolniłem go, ale nie mógł się ruszyć. Chyba miał uszkodzony kręgosłup. Wyżej Otręba – bez znaku życia. Gardzielewski, tak samo. Najwyżej pół metra nad lawiniskiem, na fragmencie liny wisiał Falco Dąsal – liny go udusiły. Wróciłem do Heinricha – już nie żył.

Sam na przełęczy
Zostałem z Chrobakiem. Okryłem go śpiworem, podłożyłem karimatę. Zdecydowaliśmy, że przeczekamy do rana. O świcie przestał oddychać. Zostałem sam. W kieszeni odszukałem przedmioty, które dostałem na drogę. Od matki – maleńki różaniec. Od siostry – żołądź. Od dziewczyny – porcelanowego słonia. Zacząłem się modlić i nasłuchiwałem helikopterów. Z bazy pocieszali mnie, że organizują pomoc. Nie bardzo wierzyłem. Szanse, żeby mnie znaleźli, były praktycznie żadne. Nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Kiedy lód uderzał w mój prawy policzek, domyślałem się tylko, że po tamtej stronie mam przełęcz Lho La. Powinienem więc przejść kilka kilometrów po przełęczy, omijając szczeliny, by trafić do namiotu obozu I i tam czekać na pomoc. To było jedyne wyjście.

Jawa czy sen?
Próbowałem szukać drogi. Trafiłem na traser (kijek z chorągiewką, który pokazuje kierunek). Drugiego nie było, a jeden nie ma znaczenia. Po chwili znalazłem dwa obok siebie. Pamiętałem, że oznaczyliśmy nimi miejsce mostku śnieżnego, po którym można przejść nad szczeliną. Wszedłem. Mostek się zarwał. Zawisłem na kijkach. Cudem się wydostałem. Szukałem drogi w ciemno. Byłem jak opuszczony wędrowiec, który podąża donikąd. W pewnej chwili zamajaczyły mi jakieś skały. Czyżby to druga strona przełęczy? Nadzieja. Po niej druga. Pomarańczowy trójkącik namiotu też nie był przywidzeniem. Poczułem się bezpiecznie. Wiedziałem, gdzie jestem.

Ratunek od chińskiej strony
Baza starała się utrzymać ze mną kontakt. Baterie miałem wyczerpane. Tylko kliknięciem klawisza potwierdzałem, że jestem. Na dodatek w lawinie zgubiłem okulary i dopadła mnie śnieżna ślepota. Piątego dnia skończyła mi się ostatnia zupka. Postanowiłem, że spróbuję zejść na chińską stronę. Próbowałem ubrać buty, kiedy usłyszałem jakieś głosy. Myślałem, że chyba już ze mną niedobrze. Dźwięki były jednak coraz bliżej. Okazało się, że Artur Hajzer z dwoma Nowozelandczykami po prostu do mnie doszli. Powitanie, chwila wzruszeń, gorąca herbata i zaczęliśmy schodzić.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.