Ludziom na ratunek

Beata Malec-Suwara

|

MGN 03/2006

publikacja 15.03.2012 23:24

W ostatnie dni stycznia do Katowic zjechali miłośnicy gołębi z całej Polski, a nawet z Europy. W hali Międzynarodowych Targów Katowickich odbywała się wystawa gołębi pocztowych.

Ludziom na ratunek Katastrofa budowlana. Katowice, 28 stycznia 2006 roku fot. TOMASZ GRIESSGRABER/EDYTOR.NE

Pod koniec drugiego dnia wystawy, w sobotę 28 stycznia 2006 r., kilkadziesiąt minut przed zamknięciem hali, około godziny 17.15, wśród gruchania gołębi, gwaru ludzi i wesołej muzyki nagle niektórzy usłyszeli dziwny odgłos. – Jakby samolot nisko przelatywał. Taki był huk – opowiadają jedni. – Coś zatrzeszczało – dodają inni. Jeszcze inni nic nie słyszeli, tylko zobaczyli, jak tony żelastwa, z bryłami lodu i mazią roztopionego śniegu spadają na betonową posadzkę hali. Na stoiska. Na ludzi. Zawalił się dach hali. W środku znajdowało się około 700 osób. Zginęło przynajmniej 65, w tym dzieci. Ponad 170 osób zostało rannych. Była to największa katastrofa budowlana w dziejach współczesnej Polski. 

Pan Marek Rzepka przyjechał na katowickie targi przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że jest miłośnikiem gołębi od lat. Po drugie, dlatego że swoją pasję udało mu się połączyć z tym, czym zajmuje się na co dzień. Pan Rzepka mieszka w Woli Rzędzińskiej, niedaleko Tarnowa, jest właścicielem wielkiej firmy produkującej artykuły elektryczne, m.in. przedłużacze, gniazdka, wtyczki. Z projektantami i konstruktorami pracującymi w firmie udało mu się zbudować urządzenie do pomiaru czasu przylotu gołębi. To pierwszy taki mechanizm w Polsce, a czwarty na świecie. Targi stały się doskonałą okazją do zaprezentowania urządzenia. Do Katowic pojechał pan Marek z przyjacielem z Niemiec i z sześcioma pracownikami swojej firmy. Stoiska wykupił w centrum hali.

Miejsce było dość ważne. Mieli przecież prezentować mechanizm na skalę międzynarodową. – Jeden z dystrybutorów sprzedający nasze urządzenia w sobotnie przedpołudnie podarował mi kryształ górski z wizerunkiem Jana Pawła II – opowiada pan Rzepka. Postawili kryształ na stole. Towarzyszył im do końca, czyli do chwili katastrofy. – Może opieka Ojca Świętego pozwoliła nam przeżyć katastrofę? – zamyśla się pan Marek. – Tego momentu nie zapomnę do końca życia – opowiada dalej. – Falowanie dachu i przerażający huk. Kiedy spojrzałem w górę, w ułamku sekundy zobaczyłem przed sobą obraz Matki Bożej Licheńskiej. Położyłem się na ziemi – innej możliwości już nie było. Jeden z elementów konstrukcji zablokował spadający fragment dachu.

Matka Boża Licheńska jest dla pana Marka Rzepki kimś szczególnym. Wierzy, że kiedyś jego bratu pomogła odmienić życie. Teraz zawsze, odkąd co jakiś czas jeździ do Darłowa, zawsze zatrzymuje się w Licheniu. – Tam nabieram nowych sił do pracy – mówi. – Leżąc pod zwałami gruzów, jakoś byłem pewien, że przeżyjemy. Oczywiście był strach. Zwłaszcza gdy słyszałem jęki ludzi. Nie wiedziałem, czy moi pracownicy żyją. Robiło się coraz zimniej. Zewsząd podchodziła woda. Kilka godzin czekaliśmy na pomoc. Pierwszy wydostał się Bogumił Kozioł. Zmusił jednego z dziennikarzy, żeby pojechał z nim do sklepu. Kupił latarki, a potem pomógł nam wydostać się stamtąd. Dzięki Bożej Opatrzności przeżyliśmy. To prawdziwy cud, że wszystkie osoby przebywające w chwili katastrofy na naszym stoisku, przeżyły. Wokół nas zginęło przecież najwięcej osób...

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.