publikacja 15.03.2012 12:50
Zależało mu na Rzeczpospolitej, a nie na sławie. Dziś jego imię sławi hymn Rzeczpospolitej.
Wnętrze chłopskiej w Sokołówce na Ukrainie izby oświetlały świece i płomień paleniska. A dokładano do ognia, bo na zewnątrz mróz trzymał mocny. W izbie stało kilku zbrojnych, ale zachowywali się cicho, bo pod ścianą na prostym posłaniu umierał ich wódz, Stefan Czarniecki. Niejednemu z obecnych łza się w oku zakręciła, gdy hetman do każdego z nich wyciągnął rękę. Byli z nim przecież w rozmaitych dolach i niedolach, u jego boku stoczyli dziesiątki bitew i jeszcze więcej potyczek. To przy nim zyskali sławę „czarniecczyków”, której zazdrościł im każdy rycerz w Rzeczpospolitej. – Przyprowadźcie konia – powiedział słabym głosem umierający. Ulubiony wierzchowiec hetmana jakoś zmieścił się w ciasnych drzwiach chałupy. Wódz pogładził jego łeb. – Żegnaj – wyszeptał. Potem do posłania podszedł ksiądz i udzielił umierającemu sakramentów. Chwilę potem Stefan Czarniecki, hetman polny koronny skonał. Był 16 lutego 1665 roku.
Pogrzeb wyprawiono Stefanowi Czarnieckiemu w Warszawie wielki, jak przystało największym dygnitarzom państwa. Zasłużył na to po stokroć, choć za życia zaszczyty rzadko go spotykały. Nie był magnatem, tylko zwykłym szlachcicem ze wsi Czarnca, jednym z jedenaściorga rodzeństwa. Od młodości walczył w rozlicznych wojnach jako prosty żołnierz. Miał kilkanaście lat, gdy zaciągnął się do „lisowczyków” – najemnej lekkiej jazdy Aleksandra Lisowskiego. Ci doskonali kawalerzyści siali postrach w całej Europie, a Czarniecki w ich szeregach do perfekcji posiadł umiejętność wojowania. Jako zaledwie osiemnastoletni młodzieniec gromił Turków w wielkiej bitwie pod Chocimiem.
Gdyby nie nadzwyczajne męstwo i wybitne zdolności dowódcze, które wkrótce ujawnił, nie doszedłby do żadnych godności. Co więc osiągnął, nie pochodziło z bogactw, ale z walki i cierpienia. „Jam nie z soli ani z roli, jeno z tego, co mnie boli” – mawiał. Bo ani ziemi nie miał, z której można by dobrze żyć, ani nie nadano mu prawa wydobywani soli, co było wówczas rzeczą bardzo dochodową. Jedyne, czego miał w nadmiarze, to rany odniesione w licznych bitwach. To one go tak „bolały”. Widać to było nawet na jego twarzy, pooranej bliznami. W jednej z bitew kula nieprzyjacielska rozszarpała mu policzek i uszkodziła podniebienie. W to miejsce wstawiono mu srebrną blachę, przez co Czarniecki mówił niewyraźnie. Nie przeszkadzało to podwładnym dobrze rozumieć wydawanych rozkazów.
Hetman Stefan Czarniecki zmarł w chłopskiej chacie w Sokołówce na Ukrainie
Śmierć Czarnieckiego, mal. Leopold Loeffer.
Tymi rozkazami nieraz zaskakiwał swoich żołnierzy, ale jeszcze bardziej przeciwników. Tak było pod Warką, gdy Czarniecki niespodzianie zaatakował Szwedów, rzucając się z wojskiem wpław przez Pilicę. Zanim wrogowie zdążyli otrząsnąć się ze zdumienia i zmienić szyk, tysiące ociekających wodą jeźdźców wpadło między ich szeregi. Klęska Szwedów była całkowita. Zarzucali wodzowi niektórzy, że zbyt wiele krwi swoich żołnierzy przelewa. „Wiadomo, wojna ludzi nie rodzi” – odpowiadał szorstko. A czasy, w jakich przyszło mu żyć, wojen Rzeczpospolitej nie skąpiły. Jakby cały świat zwalił się wtedy na kraj. Kozacy, Szwedzi, Moskwa, Turcy, Tatarzy – najazdom nie było końca.
Coraz rzadziej można było staczać bitwy w otwartym polu. Gdy Szwedzi najechali Polskę, Czarniecki poprowadził wojnę „szarpaną”, to znaczy partyzancką. Jego oddziały atakowały znienacka i równie nagle znikały, co doprowadzało Szwedów do desperacji. Im szczególnie dał się we znaki, bo gdy po najeździe na Rzeczpospolitą wycofali się wreszcie z jej granic, Czarniecki walczył przeciw Szwedom w Danii jako sojusznik tamtejszego króla. Wtedy to, w pogoni za nimi, „rzucił się przez morze” na wyspę Alsen. Uwieczniono to w polskim hymnie narodowym. Właściwie to wojsko przepłynęło łodziami, a tylko konie przeprawiono wpław, ale ten manewr zmusił Szwedów do kapitulacji. Gdy dwa tygodnie później polski wódz odbił z rąk Szwedów Koldyngę, dawną rezydencję duńskich królów, wdzięczny Fryderyk III obdarował go złotym łańcuchem.
Wódz szczęśliwy
Czarniecki był też świadkiem wielu klęsk Rzeczpospolitej. Wzięty w niewolę w bitwie z kozakami i Tatarami pod Żółtymi Wodami, dwa lata spędził w tatarskiej niewoli. Poznał wtedy dobrze tych dzikich wojowników i nauczył się ich języka. Straszne to były czasy, bo niedawni pobratymcy – Polacy i Ukraińcy – rzucili się sobie do gardeł. Nie było litości. Czarniecki także bunty na Ukrainie gasił z wielkim okrucieństwem. Gdy po strasznej bitwie pod Batohem kozacy wymordowali tysiące wziętych w niewolę husarzy, w tym jego rodzonego brata, on sam stał się jeszcze bardziej bezwzględny. Uważał, że to jedyny sposób na uratowanie Rzeczpospolitej. A trzeba przyznać, że tylko o nią mu chodziło. Dlatego był wierny królowi Janowi Kazimierzowi, nawet wtedy, gdy prawie wszyscy go opuścili. Nie obraził się, gdy magnaci otrzymywali zaszczyty i kolejne majątki, a on tylko pochwały. Stanął też przy królu, gdy bunt w kraju podniósł magnat Lubomirski. Buławę hetmana otrzymał, gdy leżał już na łożu śmierci. Gdy zmarł, pozostała po nim pamięć jako o jednym z największych Polaków. Jeden z jego żołnierzy, Jan Chryzostom Pasek, tak napisał o swoim wodzu: „Jakoż był też to człowiek (...) i senator zacny, prawdę mówiący, i żołnierz nieszanowany w okazyjach, i wódz szczęśliwy. Żałował go król i wojsko wszystko, nawet ci sami, co z nim emulowali i zazdrościli mu sławy”. Po wielkim pogrzebie w Warszawie ciało hetmana odwieziono do jego rodzinnej wsi Czarnca koło Włoszczowy, gdzie spoczywa do dziś w ufundowanym przez siebie kościele.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.