Bóg czekał przed zoo

Franciszek Kucharczak

|

MGN 01/2006

publikacja 13.03.2012 11:57

Czteroletni Clive podszedł do mamy i wskazując na siebie palcem powiedział: „On się nazywa Jacksie”. To było imię jego ulubionego psa, który zginął pod kołami powozu. Chłopak uparł się, że tak się chce nazywać i nie było rady. Tak już zostało na całe jego życie. Niezwykłe życie Clive’a Staples Lewisa.

Clive Staples Lewis (1898-1963) Clive Staples Lewis (1898-1963)

„Jacksie” miał bogatą wyobraźnię. Razem z bratem Warnie’m wymyślał kraje zamieszkane przez zwierzęta, które chodziły w ubraniach i mówiły ludzkim głosem. Clive bardzo lubił zwierzęta. Żaby, lisy, króliki – to był jego świat. No i gry. Biegał z kółkiem i patykiem czasem tak daleko, że bez Warniego mógłby się zgubić.

Okopy i śmierć
Gdy miał dziewięć lat, zmarła matka. Odtąd braćmi opiekowali się różni ludzie, ale nikt nie dbał o ich wiarę. „Jacksie” przestawał myśleć o Bogu. Ale o innych rzeczach myślał dużo. Czytał wszystko, co wpadło mu w ręce. Miał znakomite zdolności. W ciągu paru lat biegle opanował grekę, łacinę, włoski, niemiecki i francuski. Świetnie radził sobie z literaturą, ale z matematyki był zupełnie do niczego. Dlatego o mało nie przepadł na egzaminie na studia w Oksfordzie. Pozwolono mu jednak zdać matematykę w trakcie studiów. Niedługo postudiował, bo trwała I wojna światowa. W dniu dziewiętnastych urodzin Clive trafił na front we Francji. Półtora roku w błocie okopów, wśród trupów i w nieustannym strachu przekonało go, że Bóg – jeśli w ogóle jest – ludźmi się nie interesuje. Ale nie utracił wrażliwego serca. Obiecał przyjacielowi ze studiów, że jeśli ten zginie, zaopiekuje się jego matką i siostrą. Przyjaciel poległ, a „Jacksie” został ranny. Odstawiono go do Anglii. Po wojnie dotrzymał słowa. Wziął na swoje utrzymanie zrzędliwą panią Moore i jej córkę. Dzielił się z nimi pieniędzmi ze stypendium, a miał je, bo okazał się najlepszym studentem w Anglii. Zaległy egzamin darowano mu, podobnie jak innym weteranom wojny. Clive Lewis pokochał Oksford. Został wykładowcą literatury na tej znakomitej uczelni. Na jego wykłady chodziły tłumy słuchaczy. A w nim samym zaczęło się coś zmieniać. Książki, które czytał, zaczęły uprzytamniać mu, że historia świata bez Boga byłaby zupełnie bezsensowna.

Drzwi do nowego
Któregoś dnia, gdy jechał w autobusie, poczuł wyraźnie, że musi dokonać jakiegoś wyboru. Miał silne wrażenie, że albo teraz otworzy drzwi do czegoś nowego, albo już na zawsze te drzwi zostaną zamknięte. Nie rozumiał, co się dzieje, ale każdej nocy czuł, że Ktoś przy nim jest. Wiara i zwątpienie ścierały się w nim jak potężni zapaśnicy. Wiosną 1929 roku zdecydował się. „Ukląkłem i modliłem się tej nocy jak największy i najbardziej opieszały grzesznik w całej Anglii” – zanotował w pamiętniku. Modlił się, czytał Biblię. Ale jego rozum nie przyjmował jeszcze do wiadomości, że Bóg mógł stać się człowiekiem. Aż któregoś dnia otrzymał tę łaskę. To było w czasie wycieczki do ogrodu zoologicznego. Lewis tak to opisuje: „Kiedy wysiedliśmy z autobusu, nie wierzyłem jeszcze, że Jezus jest Synem Bożym, ale gdy po chwili wchodziliśmy do zoo, już wierzyłem z całego serca”. Odtąd codziennie chodził do kościoła, co tydzień się spowiadał. Zrozumiał, czego Bóg chce od niego. „Uważam, że najlepszą, a może jedyną przysługą, jaką mogę oddać moim niewierzącym bliźnim, jest wyjaśniać i bronić wiary, jaką wyznawali chrześcijanie wszystkich czasów” – pisał. To, co pojął, znalazło się w jego książkach. Są niezwykłe. Mają w sobie ślad jakiegoś nieziemskiego geniuszu. Lewis często myślał o radości, która nachodzi człowieka znienacka, ni stąd, ni zowąd. Uważał ją za ślad Boga na drodze ludzkiego życia.

Radość o imieniu Radość
Miał 59 lat, gdy Radość przyszła do niego dosłownie. Spotkał czterdziestoletnią amerykańską poetkę Joy Gresham – a „Joy” znaczy radość. Była Żydówką, ale porzuciła judaizm dla komunizmu, a z komunizmu nawróciła się po przeczytaniu książek Lewisa. Spotkali się i zaprzyjaźnili. Gdy Joy śmiertelnie zachorowała na raka kości, zawarli sakramentalne małżeństwo w szpitalu. I wtedy, o dziwo, stan Joy bardzo się poprawił. Nastał najszczęśliwszy czas w życiu obojga. Joy zmarła dwa i pół roku później. Lewis bardzo tęsknił, ale szybko poczuł litościwą mądrość Boga. Radość wróciła. „Od tej pory wydaje mi się, że spotykam ją wszędzie” – napisał. Tak pozostało. „Jacksie” zmarł 1963 roku. Pozostały po nim książki, w których jest coś daleko więcej niż ładnie ułożone zdania. Przekonajcie się sami

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.