Pierogi mam we krwi

Marcin Jakimowicz

|

MGN 01/2007

publikacja 13.03.2012 11:19

Jeździ po całym świecie i opowiada o szalonej miłości Boga. Cóż w tym dziwnego? Podobnie postępuje wielu zakonników. No tak, ale niewielu o tym… rapuje

Pierogi mam we krwi Ojciec Fortuna fot. JÓZEF WOLNY

Południowy Bronx – centrum murzyńskiego getta. Czerwona cegła, charakterystyczne zewnętrzne schody przeciwpożarowe. Wokół bieda. Policja rzadko zapuszcza się w te strony. Młodzi chłopcy nudzą się. Bez celu snują się po ulicach. Szukają zaczepki. Nagle ich uszy wyłapują znajomy rytm. Ktoś na ulicy zaczyna rapować. Chłopcy zbliżają się i przecierają oczy ze zdumienia. Na chodniku stoi opalony, czarnowłosy ksiądz. Ma szary połatany habit. W ręce trzyma czerwoną gitarę basową. Językiem hiphopu opowiada o Bożej miłości. Jest w tym niezły, słowa wypadają z prędkością karabinu maszynowego. Chłopcy baranieją. Rapujący ksiądz? Ojciec Stan Fortuna jest franciszkaninem, wokalistą, raperem, jazzmanem i Bóg wie, kim jeszcze. Gra na wielu instrumentach. Najczęściej występuje jednak z gitarą basową. Nie gra z żadnym zespołem. Stoi na scenie sam, a mimo to wypełnia ją dźwiękami tak, jakby grała spora orkiestra. Gra mnóstwo koncertów na całym świecie. Jego kalendarz wypełniony jest z ponadrocznym wyprzedzeniem. Dociera tam, gdzie nie docierają inni kapłani. Z jego twarzy nie znika uśmiech. We wszystkich stara się dostrzec dobro. – Wiesz, co mnie najbardziej urzekło? – mówi Maciek Syka, zanurzony po uszy w hip-hopie chłopak, który kilka lat temu przeżył nawrócenie. – Większość moich pobożnych znajomych zaczęłaby od tego, że młodzi z Bronksu są źli, agresywni, brudni. A Stan? Zaczął od tego, że to wspaniałe dzieciaki, choć borykają się z wieloma problemami.

Siedziałem jak wryty
O Fortunie po raz pierwszy opowiedział mi muzyk, Adam Szewczyk. Po powrocie z koncertu w Kanadzie z błyskiem w oku opowiadał: „Na miejscu usłyszałem, że wystąpi też ojciec Fortuna, jakiś rapujący zakonnik. Zabrzmiało to dość zabawnie. Na próbę przyszedł sam, z gitarą basową. Ta gitara to... Fodera – najdroższy i najtrudniej osiągalny tego typu instrument na świecie. Już to było zastanawiające. Potem był koncert. Jeden człowiek na scenie: basista, gitarzysta, pianista, wokalista. Szok. Byłem chyba jedynym człowiekiem na sali, który prawie wcale nie znał angielskiego, a jednak siedziałem jak wryty i słuchałem, jakbym wszystko rozumiał”. Ojciec Fortuna wychował się w nowojorskiej dzielnicy Yonkers. Gdy kończył drugą klasę, tata położył mu pod choinkę czerwoną gitarę elektryczną. Tak zaczęła się muzyczna przygoda chłopaka. Wzrastał przy kościele, ale jako nastolatek przeżył ogromny kryzys wiary. Oddalił się od Kościoła. – Rozrabiałem z kolegami, wałęsając się całe dnie po ulicach – opowiada. – Pan Bóg upomniał się jednak o mnie. Odkryłem grupę ludzi, którzy z pasją czytali Pismo Święte. Dołączyłem do nich, a w końcu przekroczyłem progi seminarium. Piętnaście lat temu Stan został wyświęcony na kapłana. Założył wydawnictwo „Francesco Productions”. Cały dochód przeznacza dla mieszkańców slumsów.

Hop dziś, dziś
Na koncert rapującego kapłana przyszło w Bydgoszczy wielu młodych ludzi. Początkowo patrzyli na zakonnika z ironią, ale gdy wyszedł na scenę, mówili: „Niesamowity koncert!”. – Jakbyście nazwali moją muzykę? – spytał ojciec Fortuna – Jakiś chłopak dla żartów rzucił: „Hop dziś dziś”. – A co to znaczy? Ktoś przetłumaczył: „Jump, today, today”. Franciszkanin śmiał się długo i bardzo głośno. Gdy na drugi dzień wystąpił na festiwalu Song of Songs w Toruniu i zaczął rymować opowiadając o Bogu, refrenem piosenki były słowa: „Hop dziś, dziś”. Wzorem ojca Fortuny jest Jan Paweł II. Polskiemu Papieżowi od lat dedykuje płyty, opowiada o nim z ogromną pasją. – Kocham czytać jego teksty. Niemal oszalałem na jego punkcie. Stał się dla mnie prawdziwym bohaterem. W Ameryce zakonnik uważany jest za kapitana Pokolenia JPII. Od dawna chciał przyjechać do Polski. W końcu spełniło się jego marzenie. Na pielgrzymkę do Łagiewnik wyciągnęli go parafianie. Przyleciał tu po raz pierwszy... 2 kwietnia 2005 r. To tu zastała go informacja o śmierci ukochanego Papieża. – Nigdy tego nie zapomnę – opowiada. – Godzina 21.37 była przełomową chwilą dla mojego kapłaństwa. Narodziłem się na nowo. Tamten wieczór był momentem moich drugich prymicji. Myślę, że tak naprawdę moja kapłańska praca dopiero teraz się zacznie – ojciec Stan pochyla głowę. Zaraz jednak podnosi ją, a w jego oczach gra wesoły ognik: „Kocham Polskę, bo macie pyszne pierogi. Uwielbiam je. Wczoraj zjadłem chyba z piętnaście. Moja mama, gdy chodziła ze mną w ciąży, jadła pierogi, i tak mi zostało. Mam je we krwi”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.