Choćby na czworakach

Franciszek Kucharczak

|

MGN 05/2007

publikacja 11.03.2012 01:07

Prawie dziewięćdziesięcioletni zakonnik Marian Żelazek raz był duży, raz mały, raz szczupły, raz grubszy. Ale ani razu nie miał więcej niż dwanaście lat.

Choćby na czworakach Uczestnicy olimpiady misyjnej w Rybniku Kłokocinie musieli wykazać się znajomością życiorysu o. Mariana Żelazka. Niektórzy zagięliby samego ojca Mariana fot. FRANCISZEK KUCHARCZAK

Zmarły rok temu ojciec Marian Żelazek był bohaterem olimpiady misyjnej, która odbyła się niedawno w rybnickiej dzielnicy Kłokocin. Wcieliło się w niego kilkunastu aktorów ze szkół podstawowych – czyli najwyżej dwunastoletnich. A było się w kogo wcielać. Gdy Marian Żelazek się urodził, miał już sześcioro rodzeństwa, a po nim jeszcze było… siedmioro. I dwoje dzieci adoptowanych. Razem szesnaścioro. Gdy podrósł, postanowił zostać misjonarzem. Był już dwa lata klerykiem w zgromadzeniu księży werbistów, gdy wybuchła wojna. Niemcy aresztowali go i wywieźli do obozu koncentracyjnego w Dachau.

Tam widział, jak umierają jego koledzy z seminarium. Zginęło czternastu z nich, on przeżył jako jeden z dwunastu. „Chciałem zawsze, choćby na czworakach, wyjść z tego grobu obozowego i zostać misjonarzem” – wspominał później. Ilekroć któryś z kleryków zmarł, młody Marian Żelazek miał wrażenie, że przejmuje jego powołanie. Nawet w obozie nie tracił czasu. Na przykład narysował sobie na desce klawiaturę maszyny do pisania i uczył się pisać wszystkimi palcami.

Gdy wyszedł na wolność, umiał pisać jak zawodowa maszynistka. Po wojnie został kapłanem i wyjechał na misje do Indii. „W pracy misjonarza ważne jest, by być tak zwyczajnie i po prostu dobrym dla ludzi” – napisał kiedyś. I taki był. Niezależnie od tego, gdzie pracował i z kim się spotykał. 32 lata temu trafił do miasta Puri. Zbudował tam schronisko dla bezdomnych trędowatych i szpitalik dla bardzo ciężko chorych spośród nich. To byli ludzie, którymi w Indiach mało kto chciał się zajmować. „Widocznie sam sobie winien, skoro zachorował” – mówili inni. On nie. Pokochał swoich chorych.

Zrezygnował z funkcji proboszcza i poświęcił się pracy dla nich. Bardzo chciał umrzeć pośród swoich chorych. W niedzielę 30 kwietnia ubiegłego roku przybył do ośrodka. Świętował z trędowatymi do popołudnia. Potem chciał wrócić do siebie. Już wsiadał do auta, gdy nagle stracił przytomność. Jego trędowaci podopieczni zanieśli go do szpitalika. Zmarł na ich rękach. Choć wielu z nich nie było chrześcijanami, wszyscy zaczęli o nim mówić „Man of God” – Boży człowiek. Wszyscy zapamiętali jego słowa: „Nie jest trudno być dobrym. Wystarczy tylko chcieć”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.