Przyjaciele z kolędy

Ministrant Wicebuks

|

MGN 01/2008

publikacja 04.03.2012 14:47

Przyjaciele z kolędy

Gdy ministrant nie może służyć do Mszy, ktoś musi go zastąpić. Gdy Buks nie może napisać tekstu do „Małego Gościa”, to też ktoś go musi zastąpić – i ja to właśnie robię. Ja, czyli, powiedzmy, Wicebuks. Taki Buks zastępczy, awaryjny. Mogę być zastępcą Buksa, bo też mam niezłe doświadczenie z frontu ministranckiego. A na froncie, jak to na froncie – bywa groźnie. Również na kolędzie, bo wielokrotnie na nią chodziłem. Pamiętam, kiedyś pośpiewaliśmy z kolegą w jakimś domu, a potem ja wyszedłem na zewnątrz, żeby ksiądz nie pobłądził. No i chodzę koło furtki w tę i we w tę taki strojny. Bo myśmy wtedy mieli specjalne stroje kolędowe – na zwykły strój, czyli komżę, czerwony kołnierz i takąż „kieckę” (czyli sutankę czy jak to tam jeszcze nazywają) zakładaliśmy długie czarne peleryny.

A na głowach nosiliśmy czerwone birety. Istne małe biskupy z nas były. Niestety, nie tylko ja chodziłem po podwórku, bo był tam też wielki indor. Prawdopodobnie zdenerwowały go czerwone elementy mojego stroju. Najpierw się strasznie naindyczył, a potem zaatakował mnie, zupełnie nie licząc się z dostojeństwem mojego wyglądu. Ptaszysko zachowało się jak byk na corridzie, niestety, ja nie znałem rzemiosła torreadora. Podjąłem ucieczkę, która skończyła się poślizgiem na topniejącym lodzie i lądowaniem w kałuży. Na szczęście indyk zdziwił się moim upadkiem do tego stopnia, że się rozindyczył i poszedł. Ale nie tylko to pamiętam z kolędy. Przede wszystkim pamiętam ludzi. Wszyscy uroczyści i odświętni, z wyjątkiem jednego razu, gdy ksiądz zaczął z niewłaściwego końca ulicy.

To dopiero było. Niektórzy nie zdążyli się jeszcze dobrze obudzić, a tym bardziej posprzątać – no, ale kolędę mieli niezapomnianą. Ja zresztą też. Innym razem trafiliśmy na dom, w którym gospodarz zatrzymał nas w progu. „Czekajcie chłopcy, czekajcie” – powiedział i… pozwijał dywan aż do stołu, przy którym mieliśmy zaśpiewać kolędę. A mógł zawczasu powiesić ten dywan na suficie – na pewno nikt by po nim nie deptał. Ale w ogóle wesoło było. I choć już dużo czasu minęło, to wśród wspomnień ministranckich kolęda zajęła u mnie bardzo ważne miejsce. Jakoś tak inaczej od tamtego czasu zacząłem patrzeć na ludzi, których widziałem w kościele. To byli moi znajomi. Tacy bardziej swojscy byli. Nigdy wcześniej nie myślałem, że tak różne światy istnieją za podobnymi murami domów.

Bo bywało i smutno. Gdzieś pijany mąż, gdzieś ciężko chora kobieta, gdzieś nędza aż piszczała. Ściany budynków ukrywają takie rzeczy, a ludzie rzadko mówią, że potrzebują pomocy, bo im jakoś wstyd. Ja kiedyś po kolędzie odważyłem się wrócić do takiego domu, w którym spotkaliśmy starego schorowanego mężczyznę (byłem już starszym ministrantem). Właściwie nie wiedziałem, jak mu pomóc, ale okazało się, że nic więcej nie trzeba. On bardzo się ucieszył, że przyszedłem. Pogadał pół godziny, a ja tylko słuchałem. Umówiliśmy się na następne spotkanie za dwa tygodnie. Przyszedłem, ale znowu w stroju ministranckim, a w dodatku z krzyżem, bo to był… pogrzeb tego człowieka. I do dzisiaj tkwi we mnie głębokie przekonanie, że po tamtej stronie mam przyjaciela. Przyjaciela z kolędy

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.