Byłem pod wodą

MGN 12/2011

publikacja 03.03.2012 11:02

Przyznaję, czasami przychodzą mi do głowy niepoważne pomysły. A to wymyślę, by pojechać do Czarnobyla, gdzie w 1986 roku doszło do katastrofy atomowej. Kiedy indziej zamarzy mi się skakać ze spadochronem (to jeszcze przede mną), albo robić prawo jazdy na motor (to już za mną). Na początku tego roku – ni z tego, ni z owego – zapytałem sam siebie, a niby dlaczegoby nie wejść na pokład okrętu podwodnego? Szalone? Macie rację.

Byłem pod wodą fot. Roman Koszowski

MUZEUM SIĘ NIE LICZY
Już kiedyś pojawiłem się na pokładzie okrętu podwodnego. Ale to było w Szwecji, a okręt był zabytkowy. Stał przycumowany w porcie, a na jego pokładzie wszędzie były zabezpieczenia, żeby nieuważny turysta, broń Boże, gdzieś się nie uderzył. Bądźmy szczerzy, takie zwiedzanie to żadna frajda. Pierwsza sprawa, zadzwoniłem do rzecznika prasowego Wojska Polskiego. Ten przekserował mnie do rzecznika Marynarki Wojennej. Po 6 miesiącach byłem na pokładzie ORP (Okręt Rzeczypospolitej Polskiej) Kondor. Dlaczego trwało to aż 6 miesięcy? Okręt podwodny to nie statek wycieczkowy. Marynarka Wojenna ma swój harmonogram, swoje zadania i misję. Na trwający dwa tygodnie rejs nie może zabrać dwóch cywilów (fotoreporter i dziennikarz). Niektóre działania naszych okrętów są tajne, inne mogą być niebezpieczne (np. ćwiczenia bojowe). Jest jeszcze jeden argument. Na okręcie podwodnym nie ma wolnych miejsc. Tam każdy centymetr kwadratowy jest wykorzystany. Jeżeli na pokład mają wejść dwie dodatkowe osoby, dwóch marynarzy musi pozostać w porcie. Poza tym na nasze wejście na pokład zgodę musiał wydać Dywizjon Okrętów Podwodnych, a my musieliśmy przejść badania medyczne.

PORUSZA JE PRĄD
Ale udało się. Pod wodą pływałem prawie całą dobę. Na okręcie podwodnym jest ciasno, ale nie tak bardzo, jak można by sobie to wyobrażać. Jest wszystko, co trzeba. Są koje (łóżka), kambuz (kuchnia) i mesa (stołówka). Jest toaleta i umywalka z prysznicem. Jest oczywiście cała masa różnokolorowych rurek, dźwigni, pokręteł i przycisków. Są dwa silniki spalinowe diesla i jeden silnik elektryczny, którym napędzana jest śruba okrętu. Stanowisko dowodzenia, stanowisko kierowania ogniem, radary i głębokościomierze (kilka). Dwa stery głębokości (góra–dół) i ster kierunku (lewa–prawa). No i peryskop. Typowe okręty podwodne poruszają się dzięki silnikowi elektrycznemu. Ten z kolei pobiera energię z ogromnych akumulatorów, których nie widać, bo znajdują się pod podłogą. Na jak długo starcza energii w akumulatorach? To bardzo trudne pytanie. Nigdy nie wykorzystuje się ich całej energii, bo to oznaczałoby ich zniszczenie. Wiele zależy od szybkości, z jaką okręt się porusza. Mniej więcej 8 godzin po wypłynięciu z portu wojennego z Gdyni, dowódca okrętu komandor Robert Rachwał wydał komendę: „Wynurzamy na głębokość peryskopową”, czyli taką, że choć okręt jest pod wodą, płynie na tyle płytko, że można nad powierzchnię wysunąć peryskop. Wtedy akumulatory były wykorzystane w 80 procentach i trzeba je było doładować.

PATROLUJĄ I PILNUJĄ
Jak się ładuje akumulatory pod wodą? Włącza się silniki spalinowe diesla. Ale po to, by było to możliwe, trzeba do silników doprowadzić powietrze. Ropa czy benzyna nie pali się bez tlenu. Na głębokości peryskopowej wysuwa się specjalną rurę (tzw. chrapy), którą zasysane jest powietrze z zewnątrz do środka okrętu. Proste i skuteczne. Polskie okręty podwodne patrolują Bałtyk. Od czasu do czasu nawet Morze Śródziemne. Biorą udział w międzynarodowych ćwiczeniach i w manewrach NATO. A wtedy poszukują piratów, przemytników broni i ludzi. W przyszłości będą pilnowały ogromnych statków transportujących gaz do polskiego terminalu LPG w Świnoujściu. Tomasz Rożek P.S. Jak znowu wpadnę na jakiś szalony pomysł – napiszę Wam. Wy też nie bójcie się marzyć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.