Do rany przyłóż

Marcin Jakimowicz

|

MGN 03/2012

publikacja 19.04.2012 10:27

Krew sącząca się z ran? To podejrzane! Współczesny świat nie rozumie, jaka jest taktyka stygmatyka.

Do rany przyłóż Ojciec Pio w kryształowym sarkofagu. Mimo 40 lat od śmierci, święty wygląda jakby spał. PAP/EPA/Alessandro di Meo

Łatwo pisze się o stygmatykach zajadając chipsy i popijając colę. Tymczasem tę tajemnicę cierpienia dostępną tylko nielicznym, bardzo trudno wytłumaczyć. Historia Kościoła zna wiele osób, które tak bardzo kochały i chciały zjednoczyć się z cierpiącym Jezusem, że w końcu otrzymały na ciele znaki Jego męki. Wśród nich Katarzyna ze Sieny, Ojciec Pio z Pietrelciny i Marta Robin pochodząca z Francji.

Pod słońcem Toskanii
– Łukasz, błagam cię, wytrzymaj! Jeszcze tylko pięć minut – upominałem szalejącego na Mszy syna. – Słuchaj, gdy święta Katarzyna była w twoim wieku to na dachu bazyliki San Domenico w Sienie zobaczyła tron Jezusa w otoczeniu aniołów.
– I co? – zainteresował się sześciolatek – poprosiła Go o taką moc zamrażania jak Emma z serialu h2o? Nie poprosiła??? – Łukasz był wyraźnie zawiedziony.
A Katarzyna po tej niezwykłej wizji nie mogła zapomnieć o Jezusie. Już rok później jako siedmiolatka ślubowała Mu dozgonną wierność. Była w Nim zakochana po uszy. Gdy wiele lat później modliła się przed ogromnym krzyżem nagle poczuła w dłoniach, stopach i w okolicy serca przenikliwy ból. Otrzymała stygmaty. Niewidoczne, raniące, palące jak ogień. Jeszcze bardziej stała się podobna do Tego, któremu ślubowała miłość.

Czuję się jak w piecu
Gdy 20 września 1918 roku młodziutki kapucyn ojciec Pio zauważył na swych dłoniach stygmaty natychmiast poprosił swoich bliskich, by, „błagali Boga, o zabranie tych znaków i umniejszenie męki”. Ale stygmaty... nie zniknęły. Ludzie zaczynali o nich szeptać, a wieść ogarnęła wkrótce całe Włochy. Początkowo zawstydzony zakonnik ukrywał przed światem krwawe ślady męki Pana Jezusa. Poddawany był niesamowicie bolesnym operacjom. Wiele razy go badano. Lekarze byli bezradni wobec tajemniczych znaków.
Jak to się rozpoczęło? – Dostałem nagle wielkich dreszczy na całym ciele – zeznawał przed komisją badającą stygmaty. – Potem nastał spokój i zobaczyłem Naszego Pana w postawie jak na krzyżu, choć miałem wrażenie, że nie było krzyża, skarżącego się na brak wzajemności u ludzi, szczególnie tych, którzy mu się poświęcili i przez Niego bardziej są umiłowani. Widać było, że cierpi i że chce, by dusze ludzkie dzieliły z nim Jego cierpienie. Zapraszał mnie, bym przejął się Jego i cierpieniem (…) i bym jednocześnie troszczył się o zbawienie braci. Na te słowa poczułem się przepełniony współczuciem dla cierpienia Pana i zapytałem go, co mógłbym zrobić. Usłyszałem głos: „Weź udział w mojej Męce". Gdy wizja już się skończyła, wszedłem w głąb siebie i rozpamiętywałem, co się wydarzyło. Wtedy zobaczyłem te znaki, z których kapały krople krwi. Przedtem niczego nie miałem”.
– Co Ojciec czuje? – pytali ludzie. „Ciągły ból. Nieraz nie mogę go wytrzymać. Często towarzyszy mu bardzo wysoka gorączka. Czuję się wtedy jak w piecu”.
Stygmaty zanikły dopiero pod koniec życia włoskiego mnicha pochodzącego z Pietrelciny niedaleko Neapolu. Gdy zobaczyła to jedna z duchowych córek ojca Pio, zdziwiona zawołała: „Ojcze, nie masz już ran na rękach!”. – A czy to takie ważne? – odparował zakonnik. Właśnie. Czy to takie ważne?
Dziś święty ojciec Pio doczekał się własnej telewizji a do jego grobu pielgrzymują rocznie ponad cztery miliony ludzi. Sławy mogą mu pozazdrościć idole rockowi. We Włoszech figury ojca Pio znajdziemy w restauracjach, na ulicach a nawet na stacjach benzynowych.

To nie duchowe odloty
Zaczynało się w czwartkowy wieczór. Agonia Marty Robin trwała do niedzieli lub poniedziałku. Co tydzień Francuzka, która przez 50 lat nie spała i nie przyjmowała żadnych pokarmów poza komunią świętą przeżywała w swym ciele cierpienia samego Chrystusa.
„Nie spała przez 50 lat”, „niczego nie jadła”, „leżała sparaliżowana, przeszyta bólem” – te zdania brzmią jak scenariusz programu „Nie do wiary”. A jednak to prawda. Tysiące świadków opowiada o tym, jak ta drobna kobiecina dźwigała wraz z Jezusem krzyż, przeżywała biczowanie, koronowanie cierniową koroną, śmierć i zmartwychwstanie.
W czasie jednego z objawień Jezus pyta ją pokornie: „Marto, czy chcesz być taka jak Ja?”. Kobieta nie zastanawia się. Wstępuje na krzyż. Przeżywa cierpienie podobne do tego, jakie miała Katarzyny ze Sieny. Bolesny płomień przeszył jej serce i stopy. Straciła przytomność na wiele godzin. Odtąd czuła doskonale to, co cierpiał Pan Jezus. Co tydzień. Do ostatniej kropli krwi. Marta widziała, jak Jezus nakłada na jej głowę splecione gałęzie cierni.
Całkowicie sparaliżowana nie opuściła łóżka w pokoiku rodzinnego domu aż do śmierci. Umarła w piątek, 6 lutego 1981 r. W dniu i w godzinie, w której Jezus umierał na krzyżu droga krzyżowa Marty Robin też dobiegła końca.

Tylko miłość
Oj, niełatwo być stygmatykiem. Wśród ciekawskich wzbudza on ogromną sensację. Władze kościelne patrzą na niego (i słusznie!) z podejrzliwością. Nic dziwnego, że stygmatycy poddawani byli często długim i żmudnym badaniom. Ilu ich było? Historia zna około 350 osób przeżywających w swym ciele wydarzenia Wielkiego Piątku.
W 1224 r, na dwa lata przed śmiercią stygmaty otrzymał św. Franciszek z Asyżu. Wdrapał się na górę Alwernię, by odprawić na niej czterdziestodniowy post. W czasie modlitwy w okolicach święta Podwyższenia Krzyża Świętego na jego ciele pojawiły się krwawe znaki.
Jak wytłumaczyć ten fenomen? – Mistycyzm, to nie są duchowe odloty. To szczególna bliskość i zjednoczenie z Bogiem. A jak jest bliskość, to się chce być, tak jak ta druga osoba – wyjaśnia o. Wojciech Ziółek, jezuita.
Stygmatycy jednoczą się z Jezusem w czasie największej próby. Nie mają żadnej taktyki. Jedynie miłość.
Widziałem kiedyś na murze graffiti: „Im bardziej cię kocham tym bliżej jestem śmierci. A jednak coraz bardziej cię kocham”. I o to właśnie w tym wszystkim chodzi.

Czym są stygmaty?
To rany pojawiające się bez zewnętrznej przyczyny na dłoniach, stopach i boku przypominające rany ukrzyżowanego Chrystusa. Pojawiają się nagle – często wbrew woli osoby, która je otrzymuje. Nie goją się, nie ulegają infekcjom, czyli zakażeniom, nie można ich wyleczyć. Osoby naznaczone tymi krwawymi znakami mogą powtórzyć za św. Pawłem: „Noszę w swoim ciele ślady Męki Chrystusowej".
W XX wieku badania nad zjawiskiem stygmatyzacji prowadziły całe sztaby wybitnych naukowców. Medycyna okazuje się jednak w większości przypadków bezradna wobec tych znaków. To jakaś delikatna tajemnica między stygmatykiem, a samym Chrystusem.

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.