publikacja 14.03.2008 10:32
Pamiętam, że po kilku latach organizowania u mnie w domu pierwszosobotnich różańców, wściekłem się i powiedziałem: „Koniec, mam dość!” Chodziłem po znajomych, po duszpasterstwach, kościołach i zachęcałem: „Przyjdźcie do mnie na różaniec”.
Pamiętam, że po kilku latach organizowania u mnie w domu pierwszosobotnich różańców, wściekłem się i powiedziałem: „Koniec, mam dość!” Chodziłem po znajomych, po duszpasterstwach, kościołach i zachęcałem: „Przyjdźcie do mnie na różaniec”. Przychodziły trzy, cztery osoby. Miałem dość. Będąc kiedyś w Częstochowie na trasie ze Skaldami, przez tydzień chodziłem na szóstą rano na odsłonięcie obrazu i błagałem: „Zwolnij mnie. Nie chcę już niczego organizować!” i usłyszałem w sercu: „Jeszcze jeden, jedyny raz…” Nie ruszyłem palcem, nikogo nie zawiadomiłem, nie wykonałem żadnego telefonu. „Nie powiem, że jestem w Krakowie, to może nikt nie przyjdzie?” – cieszyłem się w duchu. Nadeszła sobota. Od rana urywały się telefony, żona nie podnosiła już nawet słuchawki. Wieczorem na modlitwę przyszło do mnie aż… czterdzieści siedem osób. Przez kilka godzin staliśmy stłoczeni w pokoju i modliliśmy się, a potem zauważyłem, że pod moim oknem marznie dwóch chłopców. Otwieram okno, a oni mówią: „Czy możemy jeszcze trochę postać?” (śmiech)>/i>.